13.03.
Do Polski pewnie nie dotarły informacje o huraganie Lucy,
ale w Nowej Zelandii było o nim dość głośno przez kilka dni. Miał nawiedzić
północną wyspę i zmierzać w kierunku południowej tracąc na sile. W kontekście naszych wyczekiwanych planów
wybrania się na 3-dniowy trekking w górki (miejsca w domkach na szlaku
zarezerwowane trzy miesiące temu!) nie bardzo nam się te prognozy podobały. W
dodatku Jeremy (alpinista, członek górskiej ekipy ratunkowej) mówi nam, że na
naszym miejscu już by odwołał wycieczkę. No i nie ma z czym dyskutować za
bardzo. Przełykamy frustrację i odwołujemy dojazd na szlak. Domków nie, bo i
tak nam nie zwrócą kasy, ani centa, chyba, że pogoda sprawi, że zamkną szlaki.
Więc na to liczymy.
A póki co udajemy się z Oamaru do Dunedin, miasta nazywanego
drugim Edynburgiem, bo na nim było wzorowane. Na drogę dostajemy od Jeremy’ego
listę punktów do odwiedzenia. Cel na dziś: zobaczyć foki i pingwiny.
[Pierwszy punkt na
trasie Moeraki Boulders – bardzo turystyczne miejsce, ale warto.]
[Wygląda jak plątanina
węży.. a to glony!]
[Króliki też są :) - pozdrawiamy wiadomo kogo ;)]
[Tu są foki. Masa fok]
Do Dunedin dotarliśmy późnym wieczorem - z przygodami,
głodni i zmęczeni. Udało się nam wreszcie ugotować makaron i zjeść ciepły
obiad. Ostatni dwa dni opękaliśmy na kanapkach – na nic innego jakoś nie było
przestrzeni. Danielle, u której nocowaliśmy, ma kota. Spał z nami prawie całą
noc, oczywiście zajmując połowę łóżka, więc my cisnęliśmy się we dwójkę na
drugiej. Eh, jak w domu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz