czwartek, 30 stycznia 2014

W górki na kangurki

30.01
Wybraliśmy się dzisiaj na Arthur's Seat, gdzie podobno można spotkać kangury. Ponieważ ruszyliśmy późnym popołudniem, mieliśmy niezbyt wiele czasu żeby oblecieć na górkę i z powrotem tak, żeby zdążyć na ostatni autobus do domu.
Więc pełną parą wbiegliśmy na górkę dysząc niemiłosiernie, po to tylko, żeby okazało się, że
a) zabłądziliśmy i nie ma żadnych kangurów
b) kierowca autobusu źle nas pokierował i ... nie ma żadnych kangurów.
Dość mocno sfrustrowani trwaliśmy w dylemacie: iść kawałek dalej - może coś znajdziemy, czy wracać już, teraz, zaraz, żeby na pewno nie spóźnić się na autobus powrotny. Ostatecznie rzuciliśmy jeszcze okiem za róg (okazało się że jesteśmy na szczycie Atrhurs' Seat, więc przynajmniej górka zaliczona) i powolnym krokiem zaczęliśmy wracać podziwiając (zawistnym wzrokiem patrząc na) domki ludzi, którzy mieszkali w okolicy (duże okna, balkony, tarasy z widokiem na zatokę, otoczone lasem (tutejszym, czyli głównie masą eukaliptusów). W pewnym momencie zeszliśmy nieco ze ścieżki i przez przypadek wleźliśmy komuś na posesję. A tam.. kagur! skacze sobie komuś pod oknem! i drugi! Stoi i się na nas gapi :))
Tak więc, pierwsze kangury za płoty! Są świetne :)

A teraz  zabawa  pod  tytułem 'znajdź na obrazku'. Jak  się  przyjrzycie to zobaczycie  zarys jednego  z nich ;]


środa, 29 stycznia 2014

Mount Martha


28.01, wtorek
Dzisiaj wybraliśmy się na spacer. 6 km, więc ok. godzinka do Mount Martha. Ubraliśmy białe koszulki z rękawkiem (ja z długim, bo mimo kremu mam spalone przedramiona -Kuba), nakrycia głowy, okulary przeciwsłoneczne i oczywiście nakremowani kremem z filtrem 50 ruszyliśmy. Po 4 km (1,5 godziny!) palenia w łydki, totalnie wyczerpującego gorąca i machania na zmianę prawą lub lewą ręką odganiając się od much, zawróciliśmy i autobusem wróciliśmy do domu.
Chciałam ciepło. Jest ciepło.


29.01. środa
Podjęliśmy drugą próbę dostania się do Mount Martha. Tym razem pogoda jest po naszej stronie (jest dużo chłodniej, czyli wciąż bardzo ciepło, ale w granicach zdrowego rozsądku). Dodatkowo, pojechaliśmy na rowerach J W ten oto sposób dotarliśmy do celu w 15 minut i było bardzo przyjemnie. Po drodze mijaliśmy wielu spacerowiczów i biegaczy, którzy wczoraj wiedzieli co robią nie wychodząc z domów.







A ponieważ warunki były świetne pojechaliśmy dalej pozwiedzać okolicę. Trafiliśmy do parku The Briars, czyli ogrodzonego terenu, na którym żyją dziko koale, kangury, różnego rodzaju ptaki, których nie bardzo rozróżniamy:/ Koali ani kangurów niestety nie udało nam się wypatrzeć, ale wśród zdjęć poniżej znajdziecie walabię, czyli coś na kształt kangura tylko mniejsze ;) i papużkę (kilka spotkaliśmy też, kiedy latały sobie swobodnie po prostu w miasteczku!)

Wejście na teren parku.







Mornington

Pierwszym przystankiem na naszej trasie jest Mornington - miejscowość położona ok.60 km na południe od Melbourne. Tam mieszka nasz pierwszy gospodarz - host, u którego spędzimy kilka dni.


Spotkaliśmy się z Timem w Melbourne na publicznym balkonie w jednym z budynków przy dworcu kolejowym, gdzie odbywała się impreza dla couchsurferów, czyli ludzi, którzy tak jak my nocują u życzliwych lokalnych gospodarzy oraz dla hostów, czyli tych, którzy noclegów użyczają. Ponieważ przybyliśmy z plecakami wzbudziliśmy dużo zainteresowania jako TRUE Couchsurfers ;) - w dodatku import prosto z Polski, ho ho... Byliśmy zdani na Tima, który miał nas zabrać ze sobą autem wracając, więc liczyliśmy, że impreza szybko się skończy. I mimo że się na to nie zapowiadało, jakąś godzinę później wracaliśmy już do Mornington za sprawą policji, która wparowała na dach i imprezowiczów przegoniła. I to naprawdę nie my ich wezwaliśmy ;)

Tim jest około 50-letnim facetem mocno zaangażowanym w couchsurfing - użycza noclegu wielu osobom, organizuje imprezy, wrzuca dużo zdjęć na facebooka...  Zajeżdżamy pod jego domek, z którego wyskakują dwa małe, uradowane psy. Tim pokazuje nam nasz pokój i lodówkę. Tyle. Ani słowa więcej. W drugim pokoju śpi dziewczyna z New Jersey. Tim sprawia dziwne wrażenie, ona też. Znaleźliśmy się w jakimś przedziwnym miejscu, w negatywnym tego słowa znaczeniu... Ale cóż, idziemy spać w nadziei, że rano będzie lepiej, a jak nie to się stąd wyniesiemy (chociaż nie do końca wiadomo, dokąd). Na szczęście, rano jest lepiej :) Zdecydowanie lepiej. Zakolczykowana Amerykanka o fioletowych, wygolonych włosach nie zachowuje się już tak bucowato, a Tim mówi (!) i nawet proponuje nam wycieczkę na plażę. Więc zadowoleni z takiego obrotu spraw pakujemy ręczniki do plecaków, do bagażnika auta rowery i takie małe deski do pływania na falach (bodyboardingu - Kuba), i ruszamy :)




Kiedy dotarliśmy dokąd się dało samochodem, wyciągnęliśmy rowery i pojechaliśmy na sam koniec półwyspu podziwiając widoki i oganiając się od much. Niestety muchy są wszechobecne i absolutnie upierdliwe. Najchętniej próbują wlatywać do nosa, czasem do uszu, a czasem tylko do ust. 















Zdjęć z pływania na falach nie mamy, bo oboje byliśmy zajęci J Obok nas dwójka surferów próbowała łapać fale, ale dla nich były one jednak nieco za słabe. Dla nas w sam raz. Świetna zabawa!

sobota, 25 stycznia 2014

Start - podróż do Melbourne

Z zimowego Krakowa ruszliśmy do zimowej Warszawy w czwartek 23 stycznia.
W piątek o 10.45 wylot z lotniska Chopina. W Warszawie mróz. Minus 17 stopni (!). Czas się zwijać w cieplejsze strony J
Całą trasę do Melbourne lecimy niemieckimi liniami Air Berlin.
Jak się okazało, nasz bagaż główny zobaczymy dopiero w Australii, więc wszystkie kanapki (dużo;)) mamy w podręcznym.

Pierwsza część podróży: Warszawa-Berlin (10.45-12.15). Stewardessy już nie demonstrują zapinania pasów i zakładania kamizelki ratunkowej – robi to za nie nagrany filmik puszczony na kilku monitorkach pod sufitem naszego Airbusa. Dostajemy soczek i krakersy. Na lotnisku w Berlinie czekamy nieco ponad 9 godzin i wsiadamy w kolejny samolot (największy z Airbusów J).



Na trasie Berlin – Abu Dhabi (21.50 - 6.00 czasu lokalnego (25.01)) zostaliśmy wyposażeni w poduszkę, kocyk  i zestaw do spania (mała szczoteczka do zębów, opaska na oczy, takie tam..). Generalnie wypas. Każdy ma przed sobą samoobsługowy monitor, na którym można oglądać filmy, seriale, słuchać muzyki. Stewardessy rozdają słuchawki, napoje i nawet ciepły posiłek(!). Tylko trochę mało miejsca do spania.. Cóż.
Wylądowaliśmy o 3 w nocy naszego czasu polskiego, więc lekko nieprzytomni wyturlaliśmy się z samolotu i zalegliśmy na cudem znalezionych miejscach – lotnisko o tej porze jest niemiłosiernie zatłoczone. I jest strasznie zimno.. o dziwo z powodu klimatyzacji a nie pogody (!), na zewnątrz wydaje się być sporo cieplej, ale wyjść nie możemy. Więc śpimy w pełnym rynsztunku.
Tym razem na kolejny lot czekamy 16 godzin.



Trasę Abu Dhabi- Melbourne (22.10- 19.00 czasu australijskiego (26.01), czas podróży 13 godz.) generalnie przespaliśmy.

Mimo długich lotów i czekania cała podróż minęła zaskakująco bezboleśnie. Nie zjedliśmy połowy przygotowanych kanapek :// Wszytko musieliśmy wyrzucić na lotnisku w Australii. Nie można tutaj wnieść jedzenia (i ziaren, ziemi, różnych innych rzeczy, które mogą jakkolwiek wpłynąć na ich środowisko, być zagrożeniem dla ich rodzimych gatunków).


Tak oto jesteśmy na miejscu :)  (na zdjęciu w samolocie wiozącym nas z lotniska)


Jest 26 stycznia, a więc narodowe święto Australii. Upamiętnia ono dzień, kiedy do wybrzeży kraju przybił pierwszy statek ze skazańcami. Wybraliśmy dobry czas ;)
.


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Odliczamy dni

Wyruszamy już za niecałe 2 tygodnie!
Czas składać koszulki i pakować śpiwory. Przetrwaliśmy okres, kiedy dzika panika (o matko!! o czym jeszcze zapomnieliśmy?! nic nie wiemy! z niczym nie zdążymy!! - w moim wydaniu) mieszała się z nieśmiałym entuzjazmem i niedowierzaniem, że to na serio :)
Przeszliśmy do fazy, w której przynajmniej przez pierwszy miesiąc podróży mamy gdzie spać (z grubsza;)), a nasze koty mają w Krakowie opiekuna na czas naszej nieobecności.

Zadań jest sporo i trzeba sobie jakoś radzić z ich ogarnięciem - my mamy ścianę:


Ubezpieczenia, prawa jazdy, szczepienie, karty kredytowe, znalezienie noclegów przez couchsurfing, przemyślenie rzeczy do zabrania, apteczka, zaopiekowanie się rzeczami, współlokatorami i kotami, które zostają tutaj... i inne cuda.

Przy okazji poszukiwań plecaka na allegro dowiedziałam, że istnieje coś takiego jak 'blogerski plecak' :]



hmm.. ciekawe.. może sprzyja natchnieniu pisarskiemu czy coś..


A na koniec wątek australijskiej mentalności :)
Umawiamy się z farmą, która zgodziła się nas przyjąć (będziemy tam pracować, w zamian dostaniemy dach nad głowa i coś do jedzenia). Kuba napisał maila z informacjami kiedy przyjedziemy i z prośbą o doprecyzowanie kilku spraw - naszych obowiązków na farmie, co mamy coś ze sobą zabrać i inne takie...
Odpowiedź:

Hi Kuba
No worries Keep in touch
Look forward to hearing from you
Regards
:))

Cytując za Markiem Tomalikiem, którego książkę ostatnio czytałam:
NO WORRIES - w tej jednej krótkiej frazie zawarta jest mentalność, filozofia i sposób na życie Australijczyka. To najczęściej używany zwrot urastający do rangi narodowego motta. Dosłownie znaczy to samo co 'Hakuna matata' w suahili, czyli 'nie przejmuj się', ale używany jest w najrozmaitrzych kontekstach. I bynajmniej nie jest pustym frazesem. Zastępuje pożegnanie 'do zobaczenia' (see ya later, mate), 'nie ma sprawy' (you're welcome), 'dziękuję' (thank you), 'nie ma problemu' (no problem at all, that's OK), jest odpowiedzią na 'przykro mi' (I'm sorry) i wykrzyknikiem 'w rzeczy samej' (sure thing).
[Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - Marek Tomalik]


O dziwo, ten mail zadziałał na nas bardzo uspokajająco :)