poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Great Keppel Island

16-18.04

Przed wyjazdem na naszą kolejną farmę chcieliśmy zobaczyć rafę koralową. W związku z tym prawie trzy dni spędziliśmy na wyspie Great Keppel Island, która jest nią otoczona. Sama wyspa piękna: plaże pełne miękkiego jak mąka piasku, palmy, eukaliptusy i latające wśród nich kolorowe papugi. Do tego przyjemna, słoneczna pogoda. Na plażowanie i spacery po wyspie warunki jak znalazł.


czwartek, 24 kwietnia 2014

Krokodyle

15.04

Wybraliśmy się na wycieczkę na farmę krokodyli, zobaczyć je na żywo i przekonać się, że one naprawdę istnieją! Na tej farmie jest ich ponad 3000. Hoduje się je głównie na skórę, częściowo też dla krokodylego mięsa. Nikt tutaj nie udaje, że chroni krokodyle dla ich dobra, bo to takie fantastyczne stworzenia. Tutaj działa polityka protecting by commerce, która polega właśnie na tym, że zwierzęta poddane są ochronie z chęci zysku. Nie zmienia to faktu, że rzeczywiście są zadbane i chronione. Nie jest to więc rezerwat, tylko farma.

.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Ta ostatnia niedziela...

13 kwietnia, niedziela

Dzisiaj niezbyt przyjemny wpis o tym jak szybko i niespodziewanie może się zmienić sytuacja, w której jesteście. W naszym przypadku zmienić na gorsze, przynajmniej patrząc z obecnej perspektywy. Całe szczęście, wszystko kończy się przyzwoicie. Otóż, zostaliśmy zwolnieni/ wyrzuceni(?) z naszej farmy.
Około południa przyszedł do nas Ryan i z uśmiechem na ustach pyta, jak tam wesele (przy którym wczoraj pracowaliśmy) i taka tam gadka szmatka. Po czym mówi, że wiecie co, bo teraz pada i tak w ogóle to nie bardzo mamy dla was zajęcie, więc nie będziemy was już potrzebować. To zastanówcie się,  co chcecie robić dalej,  mogę was jutro podwieźć do miasta jakby co...

W górę rzeki

11.04

W piątek w południe skończyliśmy wszystkie zadania, jakie mieli dla nas gospodarze na ten dzień. Postanowiliśmy więc wykorzystać niespodziewane wolne popołudnie na jedną z atrakcji znajdujących się na samej farmie – i popływać trochę na canoe.

Canoe (lub bardziej swojsko, kanu) to zasadniczo taki ciut większy kajak. Tak samo się wiosłuje, tak samo się chyboce na boki przy wsiadaniu, tak samo się wywróci, jeśli się uprzesz... Okazało się natomiast, że te wszystkie rzeczy są dla Beaty nowością. Początek podróży był więc nieco niepewny, ale dość szybko ogarnęliśmy system jak jednocześnie machać wiosłem i nie ryzykować wpadnięcia do wody : ) Prąd w rzeczce był słaby i płynęło się bardzo przyjemnie.


[Wesoły gondolier]


sobota, 19 kwietnia 2014

Wesele po australijsku

Poniższy post na podstawie moich listów do matki :) Z dedykacją dla Kasi i Maćka oraz Klaudii i Matiego :)

‘Byliśmy wczoraj na weselu! :) Na naszej farmie jest sala weselna i co tydzień jest wesele. Często pomagamy rozkładać stoliki, myć krzesła i takie tam. Prawie tydzień temu krzątając się w okolicy poznaliśmy Davida, ojca panny młodej, który przyjechał tu tydzień przed weselem, i zamieniliśmy kilka zdań kim jesteśmy, co tu robimy itd. Kilka dni później nasz Ryan powiedział nam, że David szuka dwóch osób do obsługi baru podczas wesela i chciałby z nami pogadać jeśli byśmy chcieli. A chcieliśmy bardzo :)

Nietoperze i jaskinie

Jedną z większych atrakcji w okolicy są Capricorn Caves, czyli jaskinie, w których można spotkać nietoperze (bent-wing bats). W sobotę wybraliśmy się tam na tzw. Adventure Tour. Hm. W sumie nie wiedzieliśmy co to znaczy i co tam się będzie działo, bo Niki nam zarezerwowała bilety.

Po pierwsze, grupa zarezerwowana na tą samą godzinę co my, nie pojawiła się. Więc byliśmy tylko we dwójkę i nasz przewodnik :) Na początek dostaliśmy uprzęże do wspinaczki skałkowej i kaski i zaczęliśmy od zjeżdżania na linach ze skał. Na początek mała, ćwiczeniowa trasa, żeby ogarnąć jak co działa, później większa, fajna. Myśleliśmy, że to ma do czegoś prowadzić, ale nie...  Na tym zakończyła się część linkowa. I tak było fajnie, tylko trochę mało.

Na  kolejnym etapie dostaliśmy kombinezony i ruszyliśmy do jaskiń. I tutaj zaczęła się zabawa.

Praca na farmie, czyli o kurkach i krówkach

Wstajemy ok. 6 rano. Jemy śniadanie, zwykle owsiankę albo jajecznicę i tosty. Kawa obowiązkowo do tego. W tle radio serwuje stare przeboje (bardzo stare) przeplatane z nagła hitem Pink albo Katty Perry. W pracy jesteśmy od 7 lub 8.  

Naszym stałym obowiązkiem porannym jest zajmowanie się kurami. Jest ich dziesięć, trzeba im nasypać ziarna (a najpierw znaleźć ich miskę zakopaną gdzieś w sianie), wymienić wodę i zebrać jajka. Kurki nas kochają. Jak tylko zbliżamy się do kurnika, ustawiają się przy drzwiach i podskakują podekscytowane. Wprawdzie jak tylko biorę do ręki puszkę z ziarnem, żeby im nasypać, to trochę obawiam się, że z tego entuzjazmu wydziobią mi oko, ale z każdym dniem obawiam się mniej :) Raz nawet, kiedy miały dzień wychodnego i zaganiałam je wieczorem do kurnika, szły za mną posłusznie w rządku. Tak więc nasza relacja kwitnie!

A wracając do pracy, codziennie dostajemy jakieś zadania do wykonania. Plewienie ogródka, ściąganie drutu kolczastego z płotu, koszenie trawników, ustawianie stolików na sali weselnej, mycie krzeseł, sprzątanie, podcinanie gałęzi, cięcie drewna, mycie wodopojów dla krów z masy glonów.. Niedawno też pomagaliśmy Ryanowi przetransportować 103 cielaczki, właśnie oddzielone od mam, do ich nowej zagrody.  Biedaki płakały (ryczały i wyły) za mamami przez prawie 3 dni. I noce - wiemy, bo mieszkają niedaleko naszego domku. Odkąd tu zamieszkały naszym obowiązkiem jest zajmowanie się nimi.  Dwa razy dziennie dajemy im siano.  Jest to proces o tyle skomplikowany, że trzeba je najpierw przegonić z jednej zagrody do drugiej, załadować porcję siana, po czym zagonić z powrotem do zagrody pierwszej. A że,  póki co,  są ogólnie dość wystraszone, to trzeba postarać się przestraszyć je tylko troszkę. Na tyle,  żeby przemieściły się tam gdzie chcesz, ale nie za bardzo, żeby nie wpadły w panikę i nie zaczęły biec wpadając jedne na drugie, a ostatecznie w płot robiąc sobie krzywdę.

Dodatkowo stwierdzam, że powiedzenie 'stać jak krowa' jest bardzo zasadne. Stanie ci taka jedna z drugą normalnie w przejściu i ruch cielaków się tamuje, albo co gorsza zawraca i całą akcję trzeba powtarzać od początku.

W trakcie naszego dnia pracy mamy godzinną przerwę na lunch ok. 12.00. A potem druga tura pracy do ok. 17. Tutaj znów zabawa z cielakami w berka.

Po pracy wreszcie prysznic! Trzeba porządnie wyszorować resztki przyschniętej ziemi/trawy/siana i można przystępować do obiadu.  Polecamy dynię jako alternatywę lub dodatek do ziemniaków! Po obiedzie coś czytamy albo oglądamy film. Czasem też idziemy pod dom naszych farmerów skorzystać z internetu. Po czym uciekamy przed komarami.  Komary są tutaj straszne. Krwiopijcze, bardzo liczne i wszędobylskie. Nie wiem ile dziesiątek ugryzień można by się naliczyć na naszych ciałach. Codziennie przybywa kilkanaście do kilkudziesięciu nowych. Najwięcej przy plewieniu ogródka! Smarujemy się więc Fenistilem, a ja w chwilach desperacji sięgam po okłady z mrożonego mięsa. Działa!

Kładziemy się spać o 21, czasem padamy wcześniej... Tak oto spokojnie mija nam tutaj czas.

[Kurki]





[Nasz lunch często wyglądał tak: meat pie, czyli no takie ciasto z mięsem i do tego sos barbeque]


[Akcja: przewożenie bydlątek]



[To Kuba tak pokrzykuje:)]

[Nie lubię koni..-k.]

[Nasze cielaczki! Kochane prawda?]

[I całe stadko. Sztuk 103]

[Odpoczynek po ciężkim dniu:)]

Farma 2

Ostatnią noc w NZ spędziliśmy na lotnisku (lot o 6 rano) i była to masakra. Tablica informacyjna jasno mówiła o tym, że obsługa lotniska ‘aktywnie zniechęca’ do nocowania na lotnisku (! – jasne, że nie chcą, żeby na lotnisku zrobiła się noclegownia, ale nie wystarczyłoby sprawdzić ludziom bilety na poranne loty?!), w związku z tym nie można np. położyć się na ziemi w swoim śpiworku, tylko trzeba siedzieć na niewygodnych siedzeniach, przy drzwiach, gdzie jest zimno. Obsługa rzeczywiście reaguje błyskawicznie na wszelkie naruszenie zasad i jak tylko Kuba po jakimś czasie podjął próbę zwinięcia się na podłodze zaraz przy krzesłach, pojawił się pan i  bardzo uprzejmie wybił mu z głowy ten pomysł. Owinęliśmy się więc w nasze kocyki i próbowaliśmy spać wyginając się na siedzeniach w różnych pozycjach, z których każda niewygodna.  Wstaliśmy o 4.00 w sumie z ulgą :) i poszliśmy na samolot.

Wylądowaliśmy w Brisbane trochę połamani. Mimo ciasno zaplanowanych transferów, udało nam się zdążyć na nasz pociąg do Rockhampton. Remont torów wydłużył nam trochę podróż i dołożył przesiadkę.

piątek, 18 kwietnia 2014

Punakaiki czyli skały naleśnikowe

To już ostatni etap naszej podróży po Nowej Zelandii. Po nocy spędzonej w aucie pojechaliśmy zobaczyć  jedną z większych atrakcji w okolicy – Pancake Rocks (czyli skały naleśnikowe ;). Szalejące fale Morza Tasmana wydrążyły w wapiennych skałach większe i mniejsze dziury i cieśnikni. Nie dość, że naleśniki same w sobie są fajne, to jeszcze przebijające się przez nie fale tworzą efekt buchającego gejzeru. Warto było nadłożyć dla nich trochę kilometrów.


Zmiana scenerii

Z Wanaki ruszyliśmy na zachodnie wybrzeże. Droga tam prowadzi przez najniższą z trzech przełęczy przez Alpy Południowe, przełęcz Haast. Trasa do przejechania tego dnia była dość krótka, więc robiliśmy po drodze przystanki na różne krótkie spacery.

[Blue Pools, gdzie jeden z naszych hostów zabiera ponoć couchsurferów i każe im skakać do wody. Sam też chciałem skoczyć, ale nie było dobrego miejsca na to...]

niedziela, 6 kwietnia 2014

W drodze i w Wanace

18-19.03 

Mniej więcej w tym momencie naszej wycieczki zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli chcemy trzymać się planu i objechać całą Wyspę Południową, to będziemy się musieli porządnie pospieszyć. Więc zmieniliśmy plan na bardziej zrelaksowany. I tak przecież tutaj wrócimy ; ) 
W drodze na północ zatrzymaliśmy się na lunch w jednym z przydrożnych rezerwatów. Dowiedzieliśmy się z tabliczki w nim, że 10% powierzchni całej Nowej Zelandii jest chronionym obszarem dziedzidzctwa światowego UNESCO! Wiecie, to ta sama kategoria ochrony, którą ma Rynek i jego okolice w Krakowie...

 To są podobno jakieś wybitnie prehistoryczne krzaczki i mchy, które się tutaj uchowały.

sobota, 5 kwietnia 2014

Wodospady i świetliki

17.03

Po szlaku Routeburn, w niedzielę wieczorem wróciliśmy do Queenstown. Po mniej więcej półtora godziny jeżdżenia po hostelach, okazało się, że wszystko jest zajęte do ostatka przed poniedziałkowym Dniem Św. Patryka... No, to śpimy w aucie. Na szczęście, dobra kobieta – managerka zmiany w hostelu – pozwoliła nam u nich wziąć prysznic i zjeść ciepły obiad : ) O poranku, zaskakująco wyspani, ruszyliśmy na południe.


 takie miejsca, ze stolikiem (a czasem też toaletą) można znaleźć często :)