piątek, 30 maja 2014

Death Valley

26 maja (poniedziałek)

Jesteśmy z powrotem w Kalifornii, zaraz przy granicy z Nevadą, wciąż na pustyni. Jedziemy do Death Valley, czyli Doliny Śmierci. Nic tutaj nie żyje i nie ma prawa żyć, bo nie ma wody i jest okrutnie gorąco. Dawno temu pewien wędrowiec znalazł na dnie doliny małe jeziorko. Uradowany chciał napoić swojego konia. Musiał być piekielnie sfrustrowany kiedy okazało się, że woda jest słona. Wędrowiec nazwał to miejsce Badwater, czyli Zła Woda i nazwa ta się przyjęła. Badwater stanowi największą depresję w Ameryce Północnej, położone jest 85,5 metra poniżej poziomu morza.  Dolina śmierci jest najbardziej suchym miejscem Ameryki i jednym z najgorętszych miejsc na Ziemi. W 1913 roku zanotowano tutaj światowy rekord temperatury powietrza: 56,7 °C. W dzień, w którym odwiedziliśmy dolinę licznik pokazywał 49°C  (okolice godziny 18.00!). Wysiadanie z samochodu z klimatyzacją w takich warunkach przypomina otwierania nagrzanego piekarnika.


Vegas, babe!

Las Vegas jest absurdalne. Głównie w sposób, którego można się spodziewać – tłumy ludzi, kasyna, dzikie ilości automatów do gry, kelnerki tańczące na barze, na ulicy poprzebierani (lub porozbierani) ludzie pozujący do zdjęć. A z nieco bardziej zaskakującej strony: duża część tłumu jest mocno punkowa, zakolczykowana i wytatuowana, a duża część osób zbierających kasę na ulicy to bezdomni z kartonowymi tabliczkami. Co jakiś czas można spotkać jakiś wieczór panieński albo kawalerski, ludzie chodzą po ulicy z piwem w ręce, a najczęściej z wielkim plastikowym pojemnikiem drinkowym z rurką. Oczywiście wszystko świeci i mryga. Miasto budzi się do życia o zmierzchu, po części pewnie dlatego, że jest położone w środku pustyni i w dzień nie idzie wytrzymać spacerując po mieście. Nie spacerowaliśmy więc, tylko pojechaliśmy zobaczyć zbudowaną w latach 30.  wielką tamę Hoovera.

niedziela, 25 maja 2014

Czerwona kraina, czyli Kanion Antylop i Zion

24 maja (sobota)

Chyba nam się mózgi przegrzeją od nadmiaru wrażeń. Codziennie jesteśmy w innym miejscu i widzimy coś nowego. Przydałoby się więcej czasu na trawienie doświadczeń. Ale cóż, koncepcja tego wyjazdu jest taka, żeby zobaczyć dużo w krótkim czasie : )

Wczoraj byliśmy w sumie w trzech stanach. Ruszyliśmy z Arizony, z Flagstaff do Kanionu Antylop na północy stanu. Początek naszej wizyty był trudny. Właśnie zaczął się długi weekend (wolny Memorial Day w poniedziałek), odpowiednik naszej majówki. Tłumy ludzi i chaos organizacyjny (czekanie pół godziny w kolejce po jakiekolwiek informacje plus fakt, że cena biletu jest 6 razy wyższa niż myśleliśmy) sprawiają, że strzelamy focha i wychodzimy zirytowani, mimo że jechaliśmy tutaj kawał drogi. Za rogiem znaleźliśmy jednak inną firmę, mniej popularną (uff) i tańszą. Ostatecznie więc poszliśmy i nie żałujemy :)


piątek, 23 maja 2014

Grand Canyon

22-23.05 (czwartek, piątek)

Jeśli myśleliście (tak jak my wcześniej), że Wielki Kanion znajduje się on w stanie Colorado, to niestety zmyłka. Wielki Kanion należy do Arizony, a nazywa się go Kanionem Colorado, ponieważ przepływa przez niego rzeka Colorado. Zaczęła ona płynąć na tym terenie jakieś 17 milionów lat temu, powoli drążąc sobie ścieżki. W tym kontekście czasowym dzieje ludzkości są ledwie ułamkiem sekundy, nie mówiąc już o żywocie jednego pokolenia. To jedno z tych miejsc, gdzie bardzo dobitnie można odczuć potęgę natury.

Rzeka zaczęła żłobić ziemię warstwa po warstwie, odsłaniając skały sprzed 2 bilionów lat (!). To jest ta kategoria liczb, której mój umysł już praktycznie nie ogarnia. Obecnie kanion ma 446 km długości i do 29 km szerokości, a w najgłębszym miejscu ponad milę (1,8 km) głębokości.

Co dodatkowo dziwne i niespotykane: to jest kanion, a więc te ogromne góry, urwiska i ściany skalne zaczynasz oglądać z góry, ponieważ znajdują się tak naprawdę w wieeelkiej dziurze w ziemi.

Wielki Kanion jest .. naprawdę wielki, ogromny. I piękny – robi niesamowite wrażenie, chociaż zdjęcia nie oddają tego w pełni.

czwartek, 22 maja 2014

Post długi jak Route 66

20-21.05 (wtorek, środa)


Pomiędzy Los Angeles a Wielkim Kanionem, który jest naszym kolejnym przystankiem, jedziemy przez dwa dni po Route 66. Nazywana też ‘Główną ulicą USA’ i ‘Drogą-Matką’, prowadzi praktycznie na poprzek kontynentu (z Chicago na wybrzeże w Santa Monica). Ma bardzo bogatą historię (dla zainteresowanych:), ale okres jej świetności przypadł na lata 50 i 60 zeszłego wieku. Wtedy wycieczki nią były jedną z popularnych amerykańskich rozrywek. Powstała więc masa przydrożnych moteli, stacji benzynowych, restauracji i jadłodajni. Jednak w latach 80, przy rozbudowie sieci nowoczesnych autostrad, większość Route 66 została odcięta od głównego ruchu. Motele upadły, a miasta wyludniły się. I właśnie taka droga jest teraz atrakcją – nostalgiczną wycieczką do czasów, kiedy kraj kwitł, a ludziom żyło się dostatniej.


poniedziałek, 19 maja 2014

Lindy w Los Angeles i Hollywood

No i znaleźliśmy się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. 
W Los Angeles naszym hostem jest Kari, dziewczyna która tak jak my tańczy lindy hop. W związku z tym byliśmy bardzo chętni, żeby pójść razem potańczyć. I poszliśmy: jak się okazało na dużą imprezę swingową organizowaną w stulecie urodzin nieżyjącego już Frankiego Manninga, legendarnego tancerza, który w latach 80. razem z kilkoma innymi osobami zapoczątkował 'drugą erę swingu'. Na imprezie obecny był syn Frankiego i wielu świetnych tancerzy. 

[Z dedykacją dla Swing'n'Sway :) ]

Pacific Highway

16-17.05 (piątek, sobota)

Za Carmel zaczyna się jeden z ważnych powodów, dla których po Kalifornii zdecydowaliśmy się podróżować autem: Pacific Highway 101 (zwaną w skrócie PCH). Jest to słynna droga widokowa, wijąca się wzdłuż wybrzeża, pomiędzy oceanem a górami. Powstała w latach 30 XXw, i od tego czasu podróż nią jest atrakcją samą w sobie. Nic dziwnego.


[Zapowiedź fajnej trasy, lubię jazdę po zakrętach :-) Tato, podobało by Ci się.]

sobota, 17 maja 2014

Kalifornia - pierwsze wrażenia

14-15 maja (środa, czwartek)

Dotarliśmy do San Francisco. Odbieramy nasze wypożyczone auto – pięknego, nowiutkiego forda focusa z 8 milami przebiegu i zafoliowaną instrukcją obsługi (!). Pierwsze etap naszej podróży po USA, to przejazd do Los Angeles widokową autostradą 101 (Pacific Highway) ciągnącą się wzdłuż wybrzeża. W drodze do początku autostrady zahaczamy o Santa Cruz – miasto z bardzo specyficzną atmosferą. Z jednej strony bardzo plażowe i wyluzowane, po ulicach snują się indywidualiści do potęgi – kolorowe włosy, dziwne fryzury, tatuaże, śmieszne okulary.. takie klimaty (ale w starym, a nie hipsterskim stylu). Ale jest też coś dziwnie niepokojącego w tym mieście, zwłaszcza kiedy zaczyna zapadać zmrok. Na ulicach pojawiają się jakieś ciemne typy i robi się mniej przyjemnie.

[Na plaży w Santa Cruz]

piątek, 16 maja 2014

Hula

13.05 (wtorek)

Wizyta na Hawajach nie byłaby kompletna bez zobaczenia hula! Mimo zmęczenia po Stairway to Heaven wybraliśmy się więc na słynną plażę w Waikiki,  gdzie można obejrzeć darmowe pokazy :-) Szybko znaleźliśmy właściwe miejsce, zajęliśmy strategiczny kamień z dobrym widokiem, i pół godziny później... 

środa, 14 maja 2014

Stairway to heaven

13 maja (wtorek)

Wstajemy po 2 w nocy.  Woda, kurtka i latarka w plecaku. Na miejscu jesteśmy o 3.10.  Mamy 50 minut, żeby dostać się na początek szlaku zanim pojawi się strażnik. Latarki w dłoń i idziemy według wskazówek znalezionych w internecie.  Przejść przez dziurę w płocie, tu skręcić, tam znaleźć ścieżkę... Udało się.  Przed nami pną się w górę Schody do nieba.

Honolulu

12 maja (poniedziałek)


Cały dzień spędziliśmy w mieście. Oglądaliśmy pomniki i pałac z czasów, kiedy Hawaje były monarchią, a królowie mieli ciekawe imiona (jak król Kamehameha).  Byliśmy też w ogrodach botanicznych i widzieliśmy m. in. największy kwiat na świecie. Wieczorem przeszliśmy się przez jedną z najbardziej turystycznych uliczek, gdzie każdy chciał nam coś sprzedać, dać ulotkę albo przyciągnąć nasza uwagę swoim ulicznym show. Uciekliśmy więc czym prędzej.

[Pałac 'Iolani]

wtorek, 13 maja 2014

Pchli targ po hawajsku

11.05 (niedziela)

Po dwóch pełnych wrażeń dniach, niedzielę zaplanowaliśmy jako czas na relaks. Wybraliśmy się na Aloha Stadium, gdzie co tydzień odbywają się spotkania 'swap meet', czyli 'spotkania, żeby się wymieniać'. Myślałem, że to będzie pchli targ, starocie, czy coś takiego. Ale nie, nazwa zobowiązuje. Można się świetnie, choć jednostronnie powymieniać: pieniądze za pamiątki ; )

 [Autentyczny amerykański turysta na pierwszym planie, flaga Hawajów dumnie na drugim]

North Shore

10.05 (sobota)


Plan na dzisiaj to północne wybrzeże wyspy. Tori zaprosiła do siebie jedną ze swoich koleżanek, która regularnie oprowadza  gości po Oahu, i będziemy zwiedzać wspólnie :-)


Po spokojnym poranku z kawą i internetem, po 11 ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek: Dole Plantation, gdzie hoduje się ananasa! Na Hawajach w XX wieku jedną z głównych gałęzi przemysłu były plantacje ananasów oraz trzciny cukrowej. Obecnie nie uprawia się już ich prawie wcale, ale nie przeszkadza to w robieniu na nich  biznesu ;-)


 [Beata kojarzy to logo, ja nie bardzo. A Wy?]

poniedziałek, 12 maja 2014

Aloha!

Jesteśmy na Hawajach! Wyruszyliśmy z Sydney w czwartek wieczorem, a do Honolulu dotarliśmy w czwartek rano. Tak, tak – dostaliśmy dodatkowy dzień przekraczając międzynarodową linię zmiany daty :)

sobota, 10 maja 2014

Pożegnanie z Queensland

No i ostatecznie okazało się, że 'nie ma tego złego...' :-) Dwa tygodnie spędzone wśród roślinek były świetne. David i Jeanette są cudnymi, szczęśliwymi i ciekawymi ludźmi. Dzięki nim zobaczyliśmy,  poznaliśmy i mieliśmy okazję doświadczyć masy fajnych rzeczy. Jeśli będziecie kiedyś w Australii, koniecznie ich odwiedźcie!

Sześć tygodni na dwóch farmach minęło zaskakująco szybko, i nagle byliśmy znów w pociągu, tym razem jadąc na południe. Na stacji w Gympie (20 km od Rossmount), pożegnał nas jeden z wyjątkowych ptaków Australii: kookaburra. Wygląda trochę jak Zorro, i jest znany ze swojego (od)głosu - głośnego i prawie ludzkiego śmiechu


A teraz krótko o naszych dalszych planach, które od początku podróży trochę wyewoluowały :-) Po przesiadce na samolot, jesteśmy w drodze do ostatniego miejsca, które zobaczymy w Australii - Sydney. Po trzech dniach tam, lecimy z powrotem na półkulę północną, a konkretnie do US of A! Mam nadzieję, że nas wpuszczą. Zaczynamy od tygodnia na Hawajach, po czym lecimy do San Francisco. Tam od razu wynajmujemy auto, i jedziemy w dwutygodniową pętlę po Kalifornii (wzdłuż wybrzeża do Los Angeles, Route 66 do Wielkiego Kanionu, Las Vegas, parki narodowe Death Valley i Yosemite, jezioro Tahoe). Z powrotem w San Fran, spędzamy tam i w okolicy tydzień. Następnie (już w czerwcu!) przenosimy się na prawie dwa tygodnie do Nju Jorku, i pewnie zahaczamy o Niagarę. Szczegółowe plany na ten finisz jeszcze nie są znane ;-)  Tak czy inaczej, do Polski lecimy 17 czerwca, a w Krakowie będziemy od początku lipca. Do zobaczenia wtedy!

[k]

Trzy dni w Sydney

6.05
Jesteśmy w Sydney. Po nocy spędzonej na lotnisku (tym razem wygodnie leżąc sobie na podłodze) dojechaliśmy do naszego hostelu. Po drodze witały nas billboardy zwracające uwagę, żeby ostrożnie przechodzić przez ulicę, a w radiu mówili, że autobus potrącił śmiertelnie przechodnia. ‘To już trzeci taki wypadek w ciągu ostatnich 5 miesięcy’. No ok, będziemy uważać.

Okazuje się, że rzeczywiście kierowcy jeżdżą nie bardzo zwracając uwagę na przechodniów - mają zielone, to jadą. A przechodnie łażą na czerwonym jak im się podoba. Po krótkim spacerze wiemy dlaczego. Żeby doczekać się na jedno zielone światło trzeba mieć sporo cierpliwości, a jeśli ktoś chce przejść zgodnie z prawem całą drogę do pracy mijając kilkanaście przejść, to chyba pretenduje do bycia świętym.

środa, 7 maja 2014

Węże!

Dzisiaj kilka historii o naszych pozostałych spotkaniach z lokalnymi wężami :-) 

Zaraz na początku pobytu w Rossmount, kiedy okazało się, że David hoduje węże, poszliśmy je zobaczyć. No i dostałem takiego do potrzymania! W dotyku trochę podobnie do krokodyla - wydaje się, że będzie zimny i oślizgły, a jest spoko. Duża różnica jest taka, że wąż cały czas się rusza! Nie można go unieruchomić, bo wtedy czuje się zagrożony i może zaatakować. Więc trzeba cały czas przekładać pod nim ręce (trochę, jakby przesuwać żywą linę), żeby miał wrażenie, że gdzieś idzie :-) Tylko w jednym momencie mnie przestraszył: nagle zaczął zaciskać się wokół mojej ręki! Poczułem, jakbym się witał z kimś o bardzo zdecydowanym uścisku dłoni. Na szczęście szybko puścił, ale zrobiło to na mnie wrażenie. Nie zazdroszczę myszy z poprzedniego wpisu ;-) 

wtorek, 6 maja 2014

Wycieczka do Noosa i polowanie na dziobaka

30.04 (środa)


Kolejny wolny dzień, kolejna wycieczka : ) Tym razem gospodarze w drodze na zakupy podrzucili nas do nadmorskiej miesjcowości Noosa. Noosa leży na turystycznym odcinku wybrzeża na północ od Brisbane, nazywanym Sunshine Coast (Słoneczne Wybrzeże). Tu swoje domy mają bogaci i sławni, a na falach ćwiczą surferzy. Na szczęście mimo tego całego wypasu miejscowość jest sympatyczna, i nie bardzo zatłoczona - przynajmniej w środę przed południem ; )

 [Domki wypoczynkowe z prywatnym nabrzeżem. Tak że tego.]

poniedziałek, 5 maja 2014

Eksperyment

David zafundował nam eksperyment. Posadził nas przy stole, zapodał po talerzyku z owocami. Pięć różnych owoców, wszystkie z kategorii Bardzo kwaśne, po dwa kawałki każdego z nich.


sobota, 3 maja 2014

Defliny, kraby i plaże

24.04 (czwartek)

Dzisiaj wybraliśmy się na wycieczkę. Nasi gospodarze pożyczyli nam auto, powiedzieli co, gdzie i kiedy zobaczyć, więc z samego rana zebraliśmy nasze graty i ruszyliśmy lewą stroną drogi na wybrzeże. Pierwszy postój, 50 km od farmy i już nad oceanem: Tin Can Bay i karmienie delfinów : )

czwartek, 1 maja 2014

Farma 3, czyli drzewka w Rossmount

Jesteśmy na farmie w Rossmount. Właściwie nie tyle farmie, co szkółce leśnej połączonej z kilkoma pokojami do wynajęcia. Tutaj na każdym niemal kroku można spotkać jakieś nieznane nam drzewo albo krzak.  Nasi gospodarze to pełni energii i humoru ludzie pod siedemdziesiątkę, którzy chętnie opowiadają nam o swojej farmie,  rodzinie i wyprawach do Azji, którą zwiedzili wzdłuż i wszerz.

Mieszkamy w przyczepie kempingowej za domem i bardzo nam tam wygodnie.  Wszystkie posiłki jemy wspólnie. Mamy bardzo usystematyzowany plan dnia:
7:00-8:00 śniadanie
8:00-10:30 praca
10-30-11:00 przerwa na kawę
11:00 - 13:00 praca
13:00-15:30 lunch i czas wolny
15.30-17:00 praca
17.00-19:00 wolne
19:00 obiad

Jak widzicie dużo czasu przeznaczone jest na posiłki i wspólne siedzenie przy stole.  To jest coś, co bardzo nam się tu spodobało i chcemy zabrać ze sobą do domu zwyczaj przywiązywania większej wagi do jedzenia (co jesz i jak jesz). 
Naszym głównym i praktycznie jedynym zajęciem jest plewienie. Walczymy z powojem i innymi chaszczami w sadzie kaki (persimmon). 

I tutaj mały apel: Ludzie, uprawiajcie ogródek! Po kilku dniach pracy dochodzę do wniosku, że chyba nic nie zapewnia takiej higieny psychicznej jak powydzieranie trawy od czasu do czasu. Myślę, że tego typu zajęcie to świetna przeciwwaga dla zabieganego życia pracującego człowieka. Nie dość, że można znaleźć chwilę spokoju, oderwać się trochę od rzeczywistości, zastanowić nad życiem, pobyć wśród roślinek, to jeszcze można zrobić coś pożytecznego. Wprawdzie po ponad tygodniu plewienia dzień w dzień, już powoli mam trochę dość i palce bolą, ale widzę w tym zajęciu źródło zdrowia i dobrobytu :)
  
 [Kaki, (persimmon)]