niedziela, 23 lutego 2014

Motor

Kilka dni po przyjeździe zauważyłem, że w jednej z szop stoją motocykle – i to nie skuterki, tylko porządne motory do jazdy w terenie! Podjarany, zapytałem więc oczywiście naszej gospodyni, czy mógłbym skorzystać. Próbowałem jakieś 5 lat temu zrobić prawo jazdy na motor, ale po pierwszym nieudanym podejściu do egzaminu nastała zima i ostatecznie nigdy do tematu nie wróciłem. Mniej więcej jednak wiem, co z takim ustrojstwem robić ; )

Shane się zgodziła bez problemu, upewniając się tylko, że mam kask, długie spodnie i ślad rozumu za pełnymi entuzjazmu oczami. Test musiał wypaść pozytywnie, bo parę dni potem wsiadłem na maszynę! Tutaj wyszła moja ...niepełna kompetencja motocyklowa ; ) Sprawdziłem wszystko, wcisnąłem sprzęgło, nacisnąłem zapłon... i nic. Pokombinowalem moment, po czym jednak musiałem wrócić do domu i skorzystać z pomocy Jacka, 11-letniego syna gospodyni, który podszedł i z miną znawcy odpalił ‘na kopa’.
Potem było już tylko lepiej. Kilka zmian biegów, przyspieszeń i hamowań, i wszystko szybko mi się przypominało. Jeśli ktoś z Was prowadził kiedyś motor, to wie, jakie to uczucie. Odkręcasz manetkę gazu, i czujesz całym sobą przyspieszenie. Sprzęgło, kolejny bieg, i to samo. Wibracje od silnika przechodzą wszystko, i wiatr szumi wokół kasku.

Do tego pochmurny,ale jeszcze jasny i ciepły wieczór. Wieje, i w odległości widać ciemne chmury, z których pada. Pod kołami czerwona, gruntowa droga, lekko kręta i ginąca na horyzoncie we wzgórzach. Wokół prawie nic, poza małymi, suchymi krzaczkami. Gdzieś z boku widać owce i płot pastwiska. I tak można jechać, dopóki starczy paliwa w baku.
Chociaż nie jest to raczej najlepszy pomysł, bo później byłby problem z powrotem do cywilizacji ; )



[k]

czwartek, 20 lutego 2014

Cudowna praca na farmie (!)

Wstajemy rano, wita nas świt, jemy śniadanko patrząc na jaśniejące niebo. Jeździmy sobie po okolicy, poznajemy nowe miejsca – trudno o lepszą pracę! Jedziemy na rowerkach, słońce świeci, prawie cały czas piękna pogoda. Co jakiś czas widzimy uciekającą przed nami parkę kangurów (zwykle właśnie parkę - albo duży z małym, lub po prostu dwa). Albo stado owiec, które do pewnego momentu uważnie nas obserwuje, po czym jedna z nich nagle rusza, a reszta za nią w dzikim, owczym pędzie. Po niebie przelatują różne ptaki – najbardziej lubię szare papugi z różowymi brzuchami – są dość duże i uroczo skrzeczą.  Ziemia jest inna niż nasza, miejscami  pięknie czerwona, ale nie wszędzie. Jednym z głównych punktów przebiegających często wzdłuż i w poprzek naszych tras jest wyschnięta rzeka pełna wyrośniętych eukaliptusów. Farma jest oddalona od cywilizacji (jest tylko jeden sąsiad dość blisko, bo 25 km stąd), można wsłuchiwać się w ciszę pustkowia. Cudownie!

Taa, jasne. Upał zaczyna się już od rana. Czasem już ok. godziny 10 dobija do 40 stopni.  Praktycznie od momentu kiedy wsiadasz na rower towarzyszą ci muchy (mniejsze nieco od naszych, ale zdecydowanie bardziej upierdliwe). Muchy są totalnie bezczelne – próbują wleźć do wszystkich możliwych otworów ciała w okolicy twarzy. Nie mają oporów przed wpakowaniem się pod okulary i przed próbami  ochłodzenia odnóży w twoich gałkach ocznych.  Odganianie ich ręką zwykle działa, ale nie zawsze. Niektóre nie bardzo się boją, trzeba je strącić, dopiero wtedy odlatują. Często przy gwałtownych próbach odgonienia muchy dostajesz własną dłonią w policzek. Nie mówiąc już o tym jak szybko brudzą się okulary, które co chwila dotykasz strącając z nich muchy. Muchy chodzące po zewnętrznej stronie okularów są spoko – do tego dość szybko się przyzwyczajasz.  

Kiedy wokół twojej twarzy buszują muchy,do twoich stóp próbują się dorwać  kłujące rośliny,które dążą do tego, żebyś na swoich skarpetkach przeniósł ile się da kłujących nasion. Czasem udaje im się też przyczepić do skóry wbijając się w nią (nie za mocno, ale odczuwalnie).
Tak, szlaki często prowadzą wzdłuż wyschniętej rzeki.. pełnej kamieni i piasku. Cudownie się jeździ po takim podłożu, nie ma co. Musisz włożyć sporo siły w pedałowanie, żeby rower nie zatrzymał się w miejscu i trzymać mocno kierownicę, żeby koła nie skręcały na piasku i nie odbijały się od ruchomych kamieni.

A teraz dodaj sobie do tego muchy, które wciąż krążą wokół twojej twarzy i kłujące krzaki, w które wjeżdżasz, kiedy zbaczasz ze ścieżki.
Mucha obija ci się o rzęsy albo o wewnętrzną stronę nozdrza i  nie ma rady – odruch każe potrząsnąć mocno głową, albo energicznie zacząć machać przynajmniej jedną ręką, żeby odgonić te wstrętne dziady. A właśnie potrzebujesz obu rąk, żeby nie wyrypać się razem z rowerem o kamień i przynajmniej jednego oka, żeby ten kamień zobaczyć

Nie muszę chyba dodawać, że biorąc pod uwagę krążące wokół głowy małe dziady,o „ciszy pustkowia” możesz zapomnieć...

wtorek, 18 lutego 2014

Dzień nasz powszedni

Pobudka po 6.00. Śniadanko (płatki, tościk), kawa (a co! :)). Smarowanie kremem przeciwsłonecznym. Dużo wody do plecaka i ruszamy na rowery.

Jedziemy, sprawdzamy trasę na mapie, robimy notatki. Spotykamy kangury, owce i różne ptaki(papugi!) :). Słońce świeci coraz bardziej. Wracamy koło 12.

Prysznic. Jemy coś (jajecznica, tościk, kawa2..).
Zwykle później siadamy do komputera u Shane i przekminiamy trasy, zaznaczając je na mapce (w największy upał staramy się pracować w jej domu, gdzie jest klimatyzacja :).

Później obiad u nas (mamy swoją,wspólną z Niemcami, kuchnię)  albo Shane zaprasza do siebie. Już robiliśmy wspólnie barbie (czyli, że grilla – od barbeque), pizzę, a dzisiaj idziemy na lasagne.
Spać ok 22.30.

Gorąco cały czas, ale da się żyć. Prysznic min. 2 razy dziennie. Shane ma też za domem basen (taki nie w ziemi tylko na ziemi, ekhm, no taki kategorię wyżej niż dmuchany, no wiecie). Możemy sobie z niego korzystać i nawet jesteśmy zachęcani, więc trochę korzystamy :). Kilka minut w chłodnej wodzie po powrocie z naszej przejażdżki naprawdę robi dobrze :)


Tak więc żyjemy tu w miarę normalnie, nie jemy kangurzych ogonów na śniadanie, ani wędzonego krokodyla na lunch. Trochę pracujemy trochę odpoczywamy. Oglądamy sobie Friends-ów do obiadu. Tylko jak chodzimy po bardziej podejrzanych terenach, to tupiemy, żeby odstraszyć potencjalne węże. Tak na wszelki wypadek.


Farma

7.02
Jesteśmy na farmie! Nasz farmer Shane okazał się być farmerką :)

Shane ma trójkę dzieci (14, 11 i 9 lat), prowadzi farmę z mężem, którego często nie ma, bo ogarnia biznes strzyżenia owiec i dużo jeździ po całej Autralii.

Tutaj strona internetowa farmy: http://www.almertastation.com.au/

Cała farma zajmuje 28 tysięcy akrów, czyli wychodzi nam ponad 11 tysięcy ha (?!). Na farmie duży dom, w którym mieszka Shane z dziećmi, obok kwatery, w których nocują zwykle turyści, a w sezonie strzygący owce (shearers). Obecnie zajmujemy je my i para Niemców która przyjechała tu 3 dni wcześniej i są tu na podobnych zasadach jak my. 
Inwentarz bogaty: oprócz 5 tysięcy owiec, są tu jeszcze dwie świnie, kilka małych indyków, kilka osiołków i 4 psy, a z dzikszych stworzeń m. in. kilka kotów (niegłaskalne) i dużo kangurów :)

Zasięgu komórkowego nie ma. Internetu jest trochę (czyli jest tylko w domu Shane i to bardzo powolny).

Naszym głównym zadaniem podczas pobytu tutaj będzie wyznaczenie szlaków pieszych i rowerowych wokół farmy. A właściwie zrobienie mapki szlaków, które już jako tako istnieją i oznaczenie ich w terenie. Czeka nas więc sporo łażenia i jeżdżenia po okolicy. Zapowiada się dobrze :)

P.S. Tak.. jest gorąco. Dziś 40 stopni, Pocimy się oddychając.



piątek, 14 lutego 2014

Wesoły autobus :)

Dziś po raz pierwszy jedziemy autobusem. Oczywiście klimatyzowany, wygodny. 
Z Adelajdy do Port Augusta, ponad 4 godziny jazdy. To już ostatnia prosta przed naszą farmą. Wita nas uśmiechnięty kierowca, zapowiada się miła podróż.  Jedziemy. Za szybą świeci słońce, piękna pogoda (gorąco), po obu stronach drogi ścierniska, tutaj już po żniwach, raz na czas pojawia się spichlerz na zboże. Co jakiś czas widać stado krów chowających się w cieniu eukaliptusów. Krowy jak krowy, tyle że w większości czarne. Tym to musi być gorąco. Kierowca podgwizduje i podśpiewuje do piosenek z radia typu ‘złote przeboje’. Jeden refren niżej, drugi wyżej, chórki falsecikiem. Co jakiś czas zagaduje do starszej pani siedzącej w pierwszym rzędzie zwracając się do niej per ‘young lady’. Kiedy ta lekko pokasłuje, kierowca stwierdza, że to przez  wodę, którą pije. Powinna się napić piwa!

Zatrzymujemy się na przystanku w miejscowości Snowtown. SNOWtown?! Kierowca wyjaśnia nam, że to od nazwiska założyciela (John Snow! ;]). Kiedy ruszamy dalej kolejny raz pyta ‘No to gdzie teraz jedziemy?’ i próbuje nas nabrać, że w Port Augusta się nie zatrzymujemy... Kawalarz ;)
Zagaduje do starszej pani w pierwszym rzędzie. Pani z trzeciego coś dopowiada. Pan z czwartego zagaduje panią z trzeciego, pani z trzeciego zagaduje nas ‘Skąd jesteście, dokąd jedziecie?’ :)

Dotarliśmy na miejsce, to była bardzo fajna podróż :) Nasz farmer miał nas stąd odebrać, ale plany się nieco zmieniły. Był tutaj dziś rano i zarezerwował nam motel. Odbierze nas jutro rano. Ok, prześpimy się w motelu, no problem.
Zgłaszamy się do motelu. Pan wydaje nam kluczyk i małą butelkę mleka. Patrzymy zdziwieni - to do kawy, reszta jest już w pokoju. Trzeba wypełnić jeszcze formularz śniadaniowy – co chcemy dostać i na którą godzinę. Mają nam dostarczyć do pokoju. Do wykorzystania 8 dolarów, nadwyżkę trzeba dopłacić. Więc zamawiamy jeden zestaw jajko+bekon na spółkę. Pokój motelowy fajny:  czysty, przyjemny. Nie taki jak na wielu amerykańskich filmach, bleh. Jest mały aneks kuchenny. Jest łazienka. Internetu nie ma – płatny (6 dolarów za godzinę!!).


Adelajda

We wtorek bladym świtem zjawiliśmy się na lotnisku w Melbourne, żeby polecieć ok. 800 kilometrów na północny-zachód, do Adelajdy. Adelajda to stolica i największe miasto stanu South Australia. Hasłem tego stanu jest ‘The Festival State’, które odnosi się do ich największego wydarzenia kulturalnego – Fringe Festival. Skojarzenia z Edynburgiem, który też posiada taki festiwal są jak najbardziej na miejscu, też podobno jest tutaj masa artystów ulicznych i wiele się dzieje.
I dlatego gdzieś z tyłu głowy miałem wyobrażenie, że Adelajda będzie trochę jak Edynburg i Melbourne, ze swoim klimatem, charakterem i wieloma rzeczami do zobaczenia. Rzeczywistość okazała się trochę inna...

Nasz pierwszy spacer po Adelajdzie był trochę dziwny – szukaliśmy skrytki bagażowej na nasze plecaki. Obładowani jak wielbłądy szliśmy z przystanku do stacji kolejowej, i po drodze najbardziej zauważalna była ‘nijakość’ tego miasta. Niby jak w Melbourne, trochę starych budynków wymieszanych z biurowcami, ale budynki jakieś przeciętne, biurowce niewysokie... Ludzi na ulicach niedużo, turystów prawie w ogóle. Nieszczególnie się to zapowiadało.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Cool change

Otóż ... cool change oznacza nagłą zmianę pogody na sporo chłodniejszą (np. o 20 stopni). Takie zjawisko nas dzisiaj dopadło. Całe szczęście byliśmy przygotowani, bo Asia nas ostrzegła, co prognozy przepowiadają. Tak więc kurtki i długie spodnie się przydały, nawet padało (!) (Oczywiście, ten wyjątkowy moment wybraliśmy, żeby próbować wysuszyć pranie... - Kuba)

Głównym punktem, który nam się udało dzisiaj zobaczyć były Ogrody Botaniczne. Melbourne jest w ogóle bardzo bogate w różnego rodzaju tereny zielone (otacza je 680 ha parków krajobrazowych i ogrodów!), a Royal Botanic Gardens to ponoć najlepszy park w mieście i jeden z najpiękniejszych na świecie (tak mówi pożyczony od Edyty przewodnik po Australii). Rzeczywiście robi wrażenie, choć przeszliśmy tylko fragment (cały park ma 40 ha), a pogoda nie była najlepsza na siedzenie na trawce. Na ścieżkach prawie nie było ludzi, choć jeszcze przed ochłodzeniem spotkaliśmy tłumy spacerowiczów, biegaczy i innych ćwiczących. Fajne jest też to, że park jest bardzo blisko centrum (przyszliśmy na nogach, można też podjechać tramwajem).

[b]


Dumb ways to die

.. czyli o komunikacji miejskiej w Melbourne.

W trzech słowach, kupujesz kartę Myki , którą doładowujesz kasą , a następnie za każdym razem jak wsiadasz i jak wysiadasz z pociągu/autobusu/tramwaju, przykładasz kartę do czytnika. Nie musisz się zastanawiać jaki potrzebujesz bilet i rozkminiać opcji, co ci się najbardziej opłaca, bo to się robi samo. (Przykład: w weekend jest promocja i bilet dzienny kosztuje 6 dolarów. Jeśli więc wydasz danego dnia 6 dolarów, a jeździsz dalej, to więcej ci z karty nie ściągnie).

A wracając do tytułu tego posta:  Jest to również tytuł kampani dotyczącej bezpieczeństwa w komunikacji miejsckiej w Melbourne. W krakowie mamy filmiki Siemachy, które przestrzegają przed bieganiem po torach tramwajowych, a w Melbourne mają ‘Dumb ways to die’. Kampania uczy nas, że tak samo jak głupio jest zginąć grzebiąc widelcem we włączonym tosterze, zjadając tubkę Superglue, czy sprzedając obie nerki w internecie, tak samo głupio byłoby  zginąć przebiegając przez tory kolejowe. No głupio po prostu, więc nie biegaj po torach!

Piękne :)
Pozdrowienia dla Siostry, obstawiam, że Ci się spodoba ;)



Ludzie w Melbourne

Podróżując na drugą stronę kuli ziemskiej możesz wyobrażać sobie, że trafisz do świata zupełnie innego niż ten, który znasz. Inny klimat, budynki, ludzie - zaskakująco poubierani, mający ciekawe zwyczaje... Wszystko powinno być do góry nogami. A nie jest. 
Na pierwszy rzut oka Melbourne przypomina duże europejskie miasto. Architektura i zwyczaje są mocno zakorzenione w kulturze brytyjskiej.  Na ulicy spotkać można ludzi różnych kolorów skóry i różnych narodowości (choć najbardziej w oczy rzucają się azjaci). W mieście jest masa kawiarni i lunchbarów. Jedzenie włoskie, meksykańskie, chińskie, kebab, McDonald’s, Hungry Jack’s (tak tutaj nazywa się Burger King). Specyficznie australijskich knajp jakoś nie widać. W parkach można spotkać bardzo dużo ludzi biegających, jeżdżących na rowerze, uprawiających jogę i jakieś różne fitnessy.

Ludzie sprawiają wrażenie otwartych, tolerancyjnych i przyjaznych. Kilka razy zdarzyło się nam, że podszedł do nas ktoś z pytaniem czy nam pomóc. Po prostu.
- Thank you. - No worries. Uśmiech i idziemy dalej.
Wchodzisz do sklepu, a tu Cześć, jak się masz? I uśmiech.
Kopniesz kogoś niechcący w tramwaju – uśmiech.  Spoko.
Wynika to z pewnej umowy społecznej, jest jakąś formą konwencji, jak ktoś bardzo chce to można się doszukiwać w tym sztuczności... Ale przyjemnie się w takim otoczeniu chodzi po mieście, jedzie pociągiem, czy kupuje bułki. 

Jak ktoś się do ciebie uśmiecha to niekoniecznie chce ci coś sprzedać ew. cię poderwać. Uśmiecha się po prostu. Młody, stary, pracownik, sprzedawca, przechodzień. Można też spokojnie patrzeć ludziom w oczy (odkrycie!) bez obawy, że naskoczy na nas zajawiony greenpeacowiec czy ulotkarz, który czychał na nieuważną osobę, aby złapać jej spojrzenie.

[ Krishnowcy chodzo i śpiewajo]


Panuje tutaj ogólne nastawianie na klienta i jego potrzeby. Wszyscy wydają się dbać o to, żebyś był dobrze poinformowany i sprawnie załatwił, co masz do załatwienia. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć tylko o pierwszych wrażeniach i pomocnych osobach w punktach informacji, czy pracownikach komunikacji miejskiej, bo z innych instytucji nie korzystaliśmy. Ale z naszych rozmów z Asią i Owenem wynika, że sytuacja wygląda podobnie w innych miejscach. A jak się z takiego środowiska przyjedzie do Polski to mogą cię zaskoczyć np. starsze panie materalizujące się przed tobą w kolejce na poczcie ;)
Nie ma też społecznego przyzwolenia dla klientów na zarzucanie pretensjami pani w okienku. Obie strony takiej interakcji wydają się wyluzowane i życzliwe.

Nie odnajdą się tutaj wojownicy kolejkowi.W Australii nie ma tej spiny ‘zajmowania miejsc’. Jesteś pierwszy, to wchodzisz pierwszy i jeszcze się uśmiechną do ciebie, mimo że oczekiwałeś zawistnego spojrzenia`;)
A w Adelajdzie na przystankach autobusowych to się nawet w kolejkę ustawiają(!). Autobus podjeżdża dokładnie na początek kolejki, a pasażerowie jeden po drugim wsypują się do środka.



I jeszcze na koniec szczypta egalitaryzmu. Australijczycy stawiają na równość, zarówno jeśli chodzi o zarobki (podobno nie są specjalnie różne pomiędzy zawodami), jak i ogólne podejście do siebie nawzajem (można spokojnie porozmawiać z profesorem, lekarzem czy ważnym politykiem i on będzie z tobą rozmawiał jak z człowiekiem, niezależnie od tego kim jesteś, jakie miejsce w hierarchii społecznej zajmujesz). (Być może wynika to z tego, że zdecydowana większość ich przodków przyjechała tu jako skazańcy, którzy żywią zazwyczaj pewną ...niechęć do establishmentu ; ) - Kuba)


Wiem, wiem.. brzmi trochę cukierkowo.. No cóż, nie powiem, podobają mi się te zwyczaje. 
Wnoszę o mniej spiny w życiu codziennym Polaka :)




piątek, 7 lutego 2014

Sago w Melbourne


2.02 

Niedziela. Żar leje się z nieba. Pierwsze pół dnia spędziliśmy w parku. Mieliśmy trochę inne plany, ale z żarem się nie dyskutuje – tyle się już nauczyliśmy. Więc kupiliśmy czteropak ciderów i zalegliśmy pod drzewkiem.


Popołudnie upłyneło nam pod znakiem próbowania azjatyckiego jedzenia w Chinatown. Na obiad wybraliśmy się do malezyjskiej knajpki i zamówiliśmy wspólnie jedno danie na spróbowanie: makaron z sosem z grzybami, anchois i czymś tam jeszcze (więc w miarę bezpiecznie). Smakowało azjatycko, rybki dziwnie chrupały w zębach. Generalnie dobre, ale wciąż siedzi we mnie obawa, że wśród makaronu mogę znaleźć jakieś oko traszki albo sproszkowanego nietoperza. Kuchnia azjatycka to dla mnie zagadka.


Po obiedzie postanowiliśmy zaszaleć i pójść na deser do śmiesznego miejsca z tajwańskimi i hong-kongskimi(?) deserami. Mając manu składające się z kilkunastu stron opcji, z których każda jest nieznana i warta spróbowania, po długich debatach zdecydowaliśmy się na to:



[Mango Pomelo Sago with Green Tea Ice Cream]
Warto było. W sosie pływają przedziwne kuleczki podobne z wyglądu do tych, w których u nas czasem trzyma się kwiatki (takich kolorowych, które pęcznieją w wodzie). Smakowały chyba też podobnie - taka masa a la żelka trochę bez smaku, ale w połączeniu z resztą zaskakująco spoko :)
A w Chinatown świętowanie nowego roku wciąż trwa i zapewne trwać będzie jeszcze jakiś czas. (W Chinach zabawa trwa przez dwa tygodnie - wolne od pracy). Trafiliśmy na jakiś koncert, masa budek z dziwnym jedzeniem (grillowane macki ośmiornicy, pikantny krabik...), masa azjatów. Ogólnie impreza : )


Melbourne - targ i biblioteka

1.02 sobota 
Po piątkowym zachłyśnięciu się intensywnym życiem miasta (głównie street artem i muzykami ulicznymi, którzy wciąż czekają na swój wpis), chcieliśmy sobie bardziej na spokojnie zobaczyć co ciekawsze turystyczne zakątki miasta.
Zaczęliśmy od Victoria Market, który wg przewodnika miał ‘wabić kolorami i zapachami’. Owszem, wabił - na tyle skutecznie, że była tam naprawdę masa ludzi. Zapachy też miejscami były intensywne. Sekcja mięsna wygoniła Beatę na zewnątrz w ciągu 10 sekund ;)  Ja zostałem kupić kiełbaski (ostatecznie smaczne), bo wcześniejsze cztery dni jechaliśmy na makaronie z sosem i naprawdę chciałem zjeść jakieś mięso! Poza tym, sprzedawcy głośno i niezrozumiale zachwalali swoje towary, a owoce były świeże i trochę tańsze niż w markecie. Co ciekawe, zanim dotarliśmy do jakiegokolwiek jedzenia, trzeba było przejść przez masę stoisk z... no generalnie wszystkim, od butów, przez wyroby skórzane, do kostiumów księżniczek. Ogólnie niestety mało zachwycająco.



Lekko zawiedzeni, postanowiliśmy pójść do State Library of Victoria. W międzyczasie zrobiło się bardzo goraco i jak doszliśmy na miejsce, bardziej niż dalsze zwiedzanie kusił nas cień na trawniku przed budynkiem ;) Spędziliśmy tam z godzinę, popijając najtańszą kawę w mieście – 1$ za kubek. I była całkiem znośna! A jak już weszliśmy do środka... wow. Zobaczcie sami.




Mi się bardzo podobało, a Beata była zachwycona. Do takiego miejsca chce się przychodzić.
Przy okazji, jednym z ciekawych miejsc, których wczoraj nie odwiedziliśmy są Rialto Towers – 55-piętrowy biurowiec z kawiarnią na dachu. Oczywiście chcieliśmy tam pójść; po wejściu do imponującego, marmurowego foyer zaczęliśmy szukać wind. Przy jedynej, która jechała na 55 piętro spotkaliśmy bardzo eleganckiego (i barczystego) pana w garniturze. Zapytany, grzecznie odpowiedział: ‘Tak, ta winda jedzie do kawiarni. Ale, wiecie [tutaj z uśmiechem spojrzał na nasze spodenki, sandały i plecaki], tam obowiązuje dress code...’ No to my się od-uśmiechneliśmy i poszliśmy dalej. No worries!
[k]


Wieczorem poznaliśmy Asię i Owena, u których zostaniemy przez najbliższe kilka dni. Zostaliśmy ciepło przyjęci i zaproszeni na wieczornego grilla J Grill w Australii to chyba jedna z podstawowych rzeczy, którą każdy porządny obywatel mieć powinien. I to nie taki mały pyrtek jak w Polsce, tylko porządne urządzenie wielkości niemal dwóch kuchenek gazowych ;) Asia i Owen mieszkają tu razem od 4 lat. Rozmawialiśmy sporo o codziennym życiu w Australii, ludziach, zwyczajach, zaletach i wadach w porównaniu w innymi krajami, w których mieszkali ( a doświadczeń mają sporo). Oboje mają dużą wiedzę i chętnie się nią dzielą, więc świetnie nam się rozmawiało i dowiedzieliśmy się masy ciekawych rzeczy. Melbourne rzeczywiście wydaje się być miastem, które zasługuje na miano Najlepszego miasta do życia.
Klimat jest naprawdę przyjazny (oczywiście zależy co kto lubi). Przez jakiś czas w lecie są upały, ale biorąc pod uwagę ciepłe, przyjemne wieczory i przyjazne temperatury przez cały rok (w zimie może być ok. 10-15 stopni, czyli mniej więcej nasza wiosna) jest naprawdę fajnie.
Świetnie funkcjonuje opieka socjalna i zdrowotna. Edukacja jest na świetnym poziomie. Melbourne ma 9 uniwersytetów. University of Melbourne jest na 27. miejscu w światowym rankingu uczelni wyższych (dla porównania nasz Uniwersytet Jagielloński jest gdzieś na trzysetnym). Rząd dofinansowuje obywatelom 75% kosztów studiów. Panuje ogólny egalitaryzm jeśli chodzi o zarobki w różnych zawodach, więc rozwarstwienie społeczne pod względem zamożności nie jest jakieś dramatycznie duże (w kontraście np. do USA). A przyjazne nastawienie ludzi wokół sprawia, że żyje się przyjemniej i mniej stresująco. Główną wadą, która przewijała się w naszych rozmowach jest to, że Melbourne jest wielkie i żeby spotkać się ze znajomymi (którzy np. mieszkają po drugiej stronie miasta) trzeba się strasznie najeździć.  No i na rynku pracy wśród zawodów wysoko wykwalifikowanych robi się ciasno i nie jest łatwo znaleźć tutaj pracę.


Pamiętajcie, wciąż wracamy do Polski ;) Ale Melboune nas dość mocno zauroczyło. Piękne miasto w połączeniu z fajnymi, różnymi, przyjaznymi ludżmi i ogólnym poczuciem zadbania o mieszkańca sprawia, że chce się tu być.  I przeszły nam po głowie myśli o tym, że fajnie byłoby tutaj kiedyś pomieszkać trochę dłużej. Przyznaję, że sami byliśmy tą myślą zaskoczeni.
W Australii każdy ze stanów ma swoje specyficzne hasło, które umieszcza na rejestracjach samochodowych. Tutaj brzmi ono „Victoria - the place to be” i coś w tym jest.

[b]

środa, 5 lutego 2014

Melbourne - Street art

Jedną z rzeczy, która urzekła nas w Melbourne jest street art. Tutaj sztuka uliczna czai się niemal za każdym rogiem. Wystarczy wejść w kilka bocznych uliczek w centrum miasta. Oczywiście 'zwykłych', mało porywających graffiti też jest masa (głównie w okolicach torów pociągowych), ale raz na czas można trafić na coś ciekawego.



















niedziela, 2 lutego 2014

Melbourne

31.01 (piątek)
Opuściliśmy dom Tima w Mornington i ruszyliśmy ze wszystkimi gratami na plecach do Melbourne, do naszego kolejnego hosta. Okazał się nim być młody Irańczyk Monash – uśmiechnięty, przesympatyczny, bardzo gościnny. Zabrał nas na chwilę nad jezioro i uczył Kubę grać na irańskim instrumencie, który nazywa się mniej więcej daaf (nie mam pojęcia jak się pisze) i jest jedną z odmian bębna. Opowiedział nam kawałek swojej historii, która jest dość niesamowita, głównie wątek prób wyemigrowania z kraju uciekając przed 2-letnią ostrą służbą wojskową w Iranie. Nieudane próby zdobycia wiz do różnych krajów, 3 lata spędzone w Malezji i wreszcie, od kilku miesięcy, Australia (Monash nie ma więcej jak jakieś 22-23 lata!). 
Po powrocie znad jeziora Monash pociągnął ostatni łyk piwa i pojechał na egzamin na prawo jazdy ;) Jak się nie uda, to kupi sobie jakieś w Malezji, ma tam znajomych...

A my udaliśmy się pociągiem do centrum miasta. Melbourne robi świetne wrażenie – wydaje się być bardzo przyjazne, czyste, wygodne i zdecydowanie otwarte na różnorodność. Miasto kilka razy zostało uznane za Najlepsze miasto do życia na świecie. Chyba jestem w stanie uwierzyć, że mogłoby tak być. Jesteśmy tutaj strasznie krótko, a już ma się wrażenie, że wszystko tu jest dobrze zorganizowane, że dba się o mieszkańców i przyjezdnych. 
Do mnie też bardzo przemawia  połączenie budownictwa wiktoriańskiego i nowoczesnych biurowców, a obok palmy i parki. Cudnie.







A na zdjęciu poniżej ważna postać z historii Melbourne - pan John Batman.


Melbourne zostało założone na początku XIX w. przez grupkę osadników pod przywództwem pana Batmana, który przypływając tutaj stwierdził, że "to dobre miejsce na wioskę" i wykupił sporo ziemi od Aborygenów za trochę lusterek, kocy i innego sprzętu (co przez brytyjską koronę zostało uznane za bezprawne, ponieważ ziemie te należały przecież do Brytyjczyków, skoro je zajęli). Melbourne, w przeciwieństwie do wielu innych australijskich miast nie powstało jako kolonia karna. W połowie XIXw. w okolicach odkryto złoto, miasto zaczęło się więc intensywnie rozwijać w związku z napływem ludzi (poszukiwaczy) i pieniędzy. Było nawet przez jakiś czas stolicą Australii.

Obecnie Melbourne to duże miasto - ma ponad 4 miliony mieszkańców (drugie co do wielkości - po Sydney - miasto w Australii). Oczywiście, na ulicach przedstawiciele różnych narodowości i stylów życia. Wyjątkowo dużo Azjatów, bardzo dużo. A ponieważ dzisiaj chiński nowy rok, wieczór spędzamy w Chinatown, gdzie paradują smoki i strzelają petardy. Wszystkie złe duchy na bank zostały przegnane. Szczęśliwego nowego chińskiego Roku Konia!