wtorek, 18 lutego 2014

Dzień nasz powszedni

Pobudka po 6.00. Śniadanko (płatki, tościk), kawa (a co! :)). Smarowanie kremem przeciwsłonecznym. Dużo wody do plecaka i ruszamy na rowery.

Jedziemy, sprawdzamy trasę na mapie, robimy notatki. Spotykamy kangury, owce i różne ptaki(papugi!) :). Słońce świeci coraz bardziej. Wracamy koło 12.

Prysznic. Jemy coś (jajecznica, tościk, kawa2..).
Zwykle później siadamy do komputera u Shane i przekminiamy trasy, zaznaczając je na mapce (w największy upał staramy się pracować w jej domu, gdzie jest klimatyzacja :).

Później obiad u nas (mamy swoją,wspólną z Niemcami, kuchnię)  albo Shane zaprasza do siebie. Już robiliśmy wspólnie barbie (czyli, że grilla – od barbeque), pizzę, a dzisiaj idziemy na lasagne.
Spać ok 22.30.

Gorąco cały czas, ale da się żyć. Prysznic min. 2 razy dziennie. Shane ma też za domem basen (taki nie w ziemi tylko na ziemi, ekhm, no taki kategorię wyżej niż dmuchany, no wiecie). Możemy sobie z niego korzystać i nawet jesteśmy zachęcani, więc trochę korzystamy :). Kilka minut w chłodnej wodzie po powrocie z naszej przejażdżki naprawdę robi dobrze :)


Tak więc żyjemy tu w miarę normalnie, nie jemy kangurzych ogonów na śniadanie, ani wędzonego krokodyla na lunch. Trochę pracujemy trochę odpoczywamy. Oglądamy sobie Friends-ów do obiadu. Tylko jak chodzimy po bardziej podejrzanych terenach, to tupiemy, żeby odstraszyć potencjalne węże. Tak na wszelki wypadek.








[drogie Matki, spokojnie, dowiedzieliśmy się, że tutaj można pływać i nic nas nie zje]


[kangur z dedykacją dla ojca Piersiaka, który się dopomina :)]






[Owce z Almerty pozdrawiają kozy z Niewodnej!]


[barbie]


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz