piątek, 7 lutego 2014

Melbourne - targ i biblioteka

1.02 sobota 
Po piątkowym zachłyśnięciu się intensywnym życiem miasta (głównie street artem i muzykami ulicznymi, którzy wciąż czekają na swój wpis), chcieliśmy sobie bardziej na spokojnie zobaczyć co ciekawsze turystyczne zakątki miasta.
Zaczęliśmy od Victoria Market, który wg przewodnika miał ‘wabić kolorami i zapachami’. Owszem, wabił - na tyle skutecznie, że była tam naprawdę masa ludzi. Zapachy też miejscami były intensywne. Sekcja mięsna wygoniła Beatę na zewnątrz w ciągu 10 sekund ;)  Ja zostałem kupić kiełbaski (ostatecznie smaczne), bo wcześniejsze cztery dni jechaliśmy na makaronie z sosem i naprawdę chciałem zjeść jakieś mięso! Poza tym, sprzedawcy głośno i niezrozumiale zachwalali swoje towary, a owoce były świeże i trochę tańsze niż w markecie. Co ciekawe, zanim dotarliśmy do jakiegokolwiek jedzenia, trzeba było przejść przez masę stoisk z... no generalnie wszystkim, od butów, przez wyroby skórzane, do kostiumów księżniczek. Ogólnie niestety mało zachwycająco.



Lekko zawiedzeni, postanowiliśmy pójść do State Library of Victoria. W międzyczasie zrobiło się bardzo goraco i jak doszliśmy na miejsce, bardziej niż dalsze zwiedzanie kusił nas cień na trawniku przed budynkiem ;) Spędziliśmy tam z godzinę, popijając najtańszą kawę w mieście – 1$ za kubek. I była całkiem znośna! A jak już weszliśmy do środka... wow. Zobaczcie sami.




Mi się bardzo podobało, a Beata była zachwycona. Do takiego miejsca chce się przychodzić.
Przy okazji, jednym z ciekawych miejsc, których wczoraj nie odwiedziliśmy są Rialto Towers – 55-piętrowy biurowiec z kawiarnią na dachu. Oczywiście chcieliśmy tam pójść; po wejściu do imponującego, marmurowego foyer zaczęliśmy szukać wind. Przy jedynej, która jechała na 55 piętro spotkaliśmy bardzo eleganckiego (i barczystego) pana w garniturze. Zapytany, grzecznie odpowiedział: ‘Tak, ta winda jedzie do kawiarni. Ale, wiecie [tutaj z uśmiechem spojrzał na nasze spodenki, sandały i plecaki], tam obowiązuje dress code...’ No to my się od-uśmiechneliśmy i poszliśmy dalej. No worries!
[k]


Wieczorem poznaliśmy Asię i Owena, u których zostaniemy przez najbliższe kilka dni. Zostaliśmy ciepło przyjęci i zaproszeni na wieczornego grilla J Grill w Australii to chyba jedna z podstawowych rzeczy, którą każdy porządny obywatel mieć powinien. I to nie taki mały pyrtek jak w Polsce, tylko porządne urządzenie wielkości niemal dwóch kuchenek gazowych ;) Asia i Owen mieszkają tu razem od 4 lat. Rozmawialiśmy sporo o codziennym życiu w Australii, ludziach, zwyczajach, zaletach i wadach w porównaniu w innymi krajami, w których mieszkali ( a doświadczeń mają sporo). Oboje mają dużą wiedzę i chętnie się nią dzielą, więc świetnie nam się rozmawiało i dowiedzieliśmy się masy ciekawych rzeczy. Melbourne rzeczywiście wydaje się być miastem, które zasługuje na miano Najlepszego miasta do życia.
Klimat jest naprawdę przyjazny (oczywiście zależy co kto lubi). Przez jakiś czas w lecie są upały, ale biorąc pod uwagę ciepłe, przyjemne wieczory i przyjazne temperatury przez cały rok (w zimie może być ok. 10-15 stopni, czyli mniej więcej nasza wiosna) jest naprawdę fajnie.
Świetnie funkcjonuje opieka socjalna i zdrowotna. Edukacja jest na świetnym poziomie. Melbourne ma 9 uniwersytetów. University of Melbourne jest na 27. miejscu w światowym rankingu uczelni wyższych (dla porównania nasz Uniwersytet Jagielloński jest gdzieś na trzysetnym). Rząd dofinansowuje obywatelom 75% kosztów studiów. Panuje ogólny egalitaryzm jeśli chodzi o zarobki w różnych zawodach, więc rozwarstwienie społeczne pod względem zamożności nie jest jakieś dramatycznie duże (w kontraście np. do USA). A przyjazne nastawienie ludzi wokół sprawia, że żyje się przyjemniej i mniej stresująco. Główną wadą, która przewijała się w naszych rozmowach jest to, że Melbourne jest wielkie i żeby spotkać się ze znajomymi (którzy np. mieszkają po drugiej stronie miasta) trzeba się strasznie najeździć.  No i na rynku pracy wśród zawodów wysoko wykwalifikowanych robi się ciasno i nie jest łatwo znaleźć tutaj pracę.


Pamiętajcie, wciąż wracamy do Polski ;) Ale Melboune nas dość mocno zauroczyło. Piękne miasto w połączeniu z fajnymi, różnymi, przyjaznymi ludżmi i ogólnym poczuciem zadbania o mieszkańca sprawia, że chce się tu być.  I przeszły nam po głowie myśli o tym, że fajnie byłoby tutaj kiedyś pomieszkać trochę dłużej. Przyznaję, że sami byliśmy tą myślą zaskoczeni.
W Australii każdy ze stanów ma swoje specyficzne hasło, które umieszcza na rejestracjach samochodowych. Tutaj brzmi ono „Victoria - the place to be” i coś w tym jest.

[b]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz