piątek, 14 lutego 2014

Wesoły autobus :)

Dziś po raz pierwszy jedziemy autobusem. Oczywiście klimatyzowany, wygodny. 
Z Adelajdy do Port Augusta, ponad 4 godziny jazdy. To już ostatnia prosta przed naszą farmą. Wita nas uśmiechnięty kierowca, zapowiada się miła podróż.  Jedziemy. Za szybą świeci słońce, piękna pogoda (gorąco), po obu stronach drogi ścierniska, tutaj już po żniwach, raz na czas pojawia się spichlerz na zboże. Co jakiś czas widać stado krów chowających się w cieniu eukaliptusów. Krowy jak krowy, tyle że w większości czarne. Tym to musi być gorąco. Kierowca podgwizduje i podśpiewuje do piosenek z radia typu ‘złote przeboje’. Jeden refren niżej, drugi wyżej, chórki falsecikiem. Co jakiś czas zagaduje do starszej pani siedzącej w pierwszym rzędzie zwracając się do niej per ‘young lady’. Kiedy ta lekko pokasłuje, kierowca stwierdza, że to przez  wodę, którą pije. Powinna się napić piwa!

Zatrzymujemy się na przystanku w miejscowości Snowtown. SNOWtown?! Kierowca wyjaśnia nam, że to od nazwiska założyciela (John Snow! ;]). Kiedy ruszamy dalej kolejny raz pyta ‘No to gdzie teraz jedziemy?’ i próbuje nas nabrać, że w Port Augusta się nie zatrzymujemy... Kawalarz ;)
Zagaduje do starszej pani w pierwszym rzędzie. Pani z trzeciego coś dopowiada. Pan z czwartego zagaduje panią z trzeciego, pani z trzeciego zagaduje nas ‘Skąd jesteście, dokąd jedziecie?’ :)

Dotarliśmy na miejsce, to była bardzo fajna podróż :) Nasz farmer miał nas stąd odebrać, ale plany się nieco zmieniły. Był tutaj dziś rano i zarezerwował nam motel. Odbierze nas jutro rano. Ok, prześpimy się w motelu, no problem.
Zgłaszamy się do motelu. Pan wydaje nam kluczyk i małą butelkę mleka. Patrzymy zdziwieni - to do kawy, reszta jest już w pokoju. Trzeba wypełnić jeszcze formularz śniadaniowy – co chcemy dostać i na którą godzinę. Mają nam dostarczyć do pokoju. Do wykorzystania 8 dolarów, nadwyżkę trzeba dopłacić. Więc zamawiamy jeden zestaw jajko+bekon na spółkę. Pokój motelowy fajny:  czysty, przyjemny. Nie taki jak na wielu amerykańskich filmach, bleh. Jest mały aneks kuchenny. Jest łazienka. Internetu nie ma – płatny (6 dolarów za godzinę!!).




Jutro startujemy na farmie. Trochę jesteśmy podekscytowani, trochę się obawiamy. Prawie każdy Australijczyk, któremu mówiliśmy, że się tam wybieramy reagował szeroko otwartymi oczami i komentarzem w stylu ‘No to tam dopiero będzie gorąco’. Przełykam głośno ślinę.
[b]

Dzisiaj przyłączę  się do pisania z krótką informacją o regionie, gdzie przyjechaliśmy. Port Augusta znajduje się na szczycie długiej zatoki wcinającej się w ląd, i jest górnym czubkiem tzw. Iron Triangle, czyli trójkąta tworzonego przez trzy przemysłowe miasta w regionie. Pozostałe dwa to Wyhalla na zachodzie i Port Pirie na wschodzie. Pierwsze zajmuje się obróbką rudy żelaza (to powiedziała nam pani z trzeciego rzędu), a drugie ołowiem. Ta sama pani opowiadała, że pracujący tutaj licznie Grecy i Włosi mieli lepsze wyniki niż inni w okresowych testach na zatrucie ołowiem z powodu diety bogatej w czosnek. Nie przekonała mnie ;)

Rolą Pt Augusta jest zasilenie tego całego interesu, więc przed miasteczkiem rozciągają się pola... transformatorów. Elektrownia jest wielka i węglowa, a jak uczy nas Wysokie Napięcie, one nie są szczególnie ekonomiczne i ekologiczne :) Z motelu, gdzie spimy widać tylko komin, z którego wali ciemny dym; Australijczycy przyznają, że okolica trochę ucierpiała od zanieczyszczeń.
Czuć tutaj w ogóle już inną atmosferę niż w Adelajdzie. W drodze widzieliśmy naprawdę wielkie połacie buszu, i widać było, gdzie się palił wcześniej tego lata. Miasta coraz rzadziej, i coraz mniejsze. Na drodze sporo wielkich, 22-kołowych ciężarówek (to takie półtora tira). Na równie wielkich, amerykańskich maskach mają tabliczki ‘road train’, i naprawdę robią wrażenie... oddalamy się od cywilizacji.
[k]


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz