piątek, 7 lutego 2014

Sago w Melbourne


2.02 

Niedziela. Żar leje się z nieba. Pierwsze pół dnia spędziliśmy w parku. Mieliśmy trochę inne plany, ale z żarem się nie dyskutuje – tyle się już nauczyliśmy. Więc kupiliśmy czteropak ciderów i zalegliśmy pod drzewkiem.


Popołudnie upłyneło nam pod znakiem próbowania azjatyckiego jedzenia w Chinatown. Na obiad wybraliśmy się do malezyjskiej knajpki i zamówiliśmy wspólnie jedno danie na spróbowanie: makaron z sosem z grzybami, anchois i czymś tam jeszcze (więc w miarę bezpiecznie). Smakowało azjatycko, rybki dziwnie chrupały w zębach. Generalnie dobre, ale wciąż siedzi we mnie obawa, że wśród makaronu mogę znaleźć jakieś oko traszki albo sproszkowanego nietoperza. Kuchnia azjatycka to dla mnie zagadka.


Po obiedzie postanowiliśmy zaszaleć i pójść na deser do śmiesznego miejsca z tajwańskimi i hong-kongskimi(?) deserami. Mając manu składające się z kilkunastu stron opcji, z których każda jest nieznana i warta spróbowania, po długich debatach zdecydowaliśmy się na to:



[Mango Pomelo Sago with Green Tea Ice Cream]
Warto było. W sosie pływają przedziwne kuleczki podobne z wyglądu do tych, w których u nas czasem trzyma się kwiatki (takich kolorowych, które pęcznieją w wodzie). Smakowały chyba też podobnie - taka masa a la żelka trochę bez smaku, ale w połączeniu z resztą zaskakująco spoko :)
A w Chinatown świętowanie nowego roku wciąż trwa i zapewne trwać będzie jeszcze jakiś czas. (W Chinach zabawa trwa przez dwa tygodnie - wolne od pracy). Trafiliśmy na jakiś koncert, masa budek z dziwnym jedzeniem (grillowane macki ośmiornicy, pikantny krabik...), masa azjatów. Ogólnie impreza : )


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz