2.02
Niedziela. Żar leje się z nieba. Pierwsze pół dnia
spędziliśmy w parku. Mieliśmy trochę inne plany, ale z żarem się nie dyskutuje –
tyle się już nauczyliśmy. Więc kupiliśmy czteropak ciderów i zalegliśmy pod
drzewkiem.
Popołudnie upłyneło nam pod znakiem próbowania azjatyckiego
jedzenia w Chinatown. Na obiad wybraliśmy się do malezyjskiej knajpki i
zamówiliśmy wspólnie jedno danie na spróbowanie: makaron z sosem z grzybami,
anchois i czymś tam jeszcze (więc w miarę bezpiecznie). Smakowało azjatycko,
rybki dziwnie chrupały w zębach. Generalnie dobre, ale wciąż siedzi we mnie
obawa, że wśród makaronu mogę znaleźć jakieś oko traszki albo sproszkowanego nietoperza.
Kuchnia azjatycka to dla mnie zagadka.
Po obiedzie postanowiliśmy zaszaleć i pójść na deser do
śmiesznego miejsca z tajwańskimi i hong-kongskimi(?) deserami. Mając manu
składające się z kilkunastu stron opcji, z których każda jest nieznana i warta
spróbowania, po długich debatach zdecydowaliśmy się na to:
[Mango
Pomelo Sago with Green Tea Ice Cream]
Warto było. W sosie pływają przedziwne kuleczki podobne z
wyglądu do tych, w których u nas czasem trzyma się kwiatki (takich kolorowych,
które pęcznieją w wodzie). Smakowały chyba też podobnie - taka masa a la żelka
trochę bez smaku, ale w połączeniu z resztą zaskakująco spoko :)
A w Chinatown świętowanie nowego roku wciąż trwa i zapewne
trwać będzie jeszcze jakiś czas. (W Chinach zabawa trwa przez dwa tygodnie - wolne od pracy). Trafiliśmy na jakiś koncert, masa budek z dziwnym
jedzeniem (grillowane macki ośmiornicy, pikantny krabik...), masa azjatów.
Ogólnie impreza : )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz