sobota, 29 marca 2014

Do Dunedin

13.03.

Do Polski pewnie nie dotarły informacje o huraganie Lucy, ale w Nowej Zelandii było o nim dość głośno przez kilka dni. Miał nawiedzić północną wyspę i zmierzać w kierunku południowej tracąc na sile.  W kontekście naszych wyczekiwanych planów wybrania się na 3-dniowy trekking w górki (miejsca w domkach na szlaku zarezerwowane trzy miesiące temu!) nie bardzo nam się te prognozy podobały. W dodatku Jeremy (alpinista, członek górskiej ekipy ratunkowej) mówi nam, że na naszym miejscu już by odwołał wycieczkę. No i nie ma z czym dyskutować za bardzo. Przełykamy frustrację i odwołujemy dojazd na szlak. Domków nie, bo i tak nam nie zwrócą kasy, ani centa, chyba, że pogoda sprawi, że zamkną szlaki. Więc na to liczymy.

A póki co udajemy się z Oamaru do Dunedin, miasta nazywanego drugim Edynburgiem, bo na nim było wzorowane. Na drogę dostajemy od Jeremy’ego listę punktów do odwiedzenia. Cel na dziś: zobaczyć foki i pingwiny.






 [Pierwszy punkt na trasie Moeraki Boulders – bardzo turystyczne miejsce, ale warto.]




 [Wygląda jak plątanina węży.. a to glony!]









 [Króliki też są :) - pozdrawiamy wiadomo kogo ;)]






[Tu są foki. Masa fok]

Do Dunedin dotarliśmy późnym wieczorem - z przygodami, głodni i zmęczeni. Udało się nam wreszcie ugotować makaron i zjeść ciepły obiad. Ostatni dwa dni opękaliśmy na kanapkach – na nic innego jakoś nie było przestrzeni. Danielle, u której nocowaliśmy, ma kota. Spał z nami prawie całą noc, oczywiście zajmując połowę łóżka, więc my cisnęliśmy się we dwójkę na drugiej. Eh, jak w domu :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz