14-15 maja (środa, czwartek)
Dotarliśmy do San Francisco. Odbieramy nasze wypożyczone auto
– pięknego, nowiutkiego forda focusa z 8 milami przebiegu i zafoliowaną
instrukcją obsługi (!). Pierwsze etap naszej podróży po USA, to przejazd do Los
Angeles widokową autostradą 101 (Pacific Highway) ciągnącą się wzdłuż wybrzeża.
W drodze do początku autostrady zahaczamy o Santa Cruz – miasto z bardzo specyficzną atmosferą. Z jednej strony
bardzo plażowe i wyluzowane, po ulicach snują się indywidualiści do potęgi –
kolorowe włosy, dziwne fryzury, tatuaże, śmieszne okulary.. takie klimaty (ale w starym, a nie hipsterskim stylu). Ale
jest też coś dziwnie niepokojącego w tym mieście, zwłaszcza kiedy zaczyna
zapadać zmrok. Na ulicach pojawiają się jakieś ciemne typy i robi się mniej przyjemnie.
[Na plaży w Santa Cruz]
Pierwsze wrażenia: spotkani Amerykanie popadają w
skrajności: albo są bardzo mili (jak dziewczyna w sklepie, która zrobiła jakąś
machinację i sprzedała nam zakupy na warunkach stałych klientów – kilka dolarów
zostało w kieszeni), albo bardzo niemili (jak kobieta karmiąca koty na
parkingu, która naburczała okrutnie na Kubę kiedy ją zapytał, czy można tutaj
nocować, po czym zadzwoniła po rangera, żeby nas przegonił (nie zdążył, sami
się wynieśliśmy)).
Kolejna dziwna sprawa: znaki stopu. Ameryka są podobno
zakręceni na punkcie traktowania wszystkich równo, co jest ideą szczytną, ale momentami
chyba przeginają. Istnieje np. zasada, że jeśli chcesz kupić alkohol w sklepie,
zostaniesz poproszony o dowód osobisty nawet jeśli jesteś 90-letnią staruszką - wszyscy to wszyscy.
Obstawiam więc, że kwestia znaków stopu jest przejawem tej idei. Otóż znaki
drogowe mówiące jasno o tym, która droga jest główną, a która podporządkowaną,
można spotkać stosunkowo rzadko – zwykle przy autostradzie. Na większości
skrzyżowań poustawiane są znaki stopu dla wszystkich czterech stron. Trudno nam
rozgryźć zasady, kto w takiej sytuacji jedzie pierwszy. Z naszego doświadczenia
póki co, wynika, że pierwszy rusza ten, kto pierwszy stanął, albo kto wygrał wzrokowe negocjacje skrzyżowaniowe i wcisnął gaz jako pierwszy.
[Giant Dipper w Santa Cruz, czyli historyczny, drewniany roller coaster otwarty od 1924r.]
[Wyjeżdżając z Santa Cruz zobaczyliśmy z autostrady wydmy!]
[Te kolorowe roślinki rosną na piasku]
Następnego dnia pojechaliśmy
do Monterey, uroczego przybrzeżnego miasteczka, w którym spędziliśmy trochę czasu.
Klimat radosny i wakacyjny, ale w bardziej prosty i spokojny, rybacki sposób.
[Fokaczczio :)]
[Puszkarnia sardynek, obecnie zamknięta]
[Lovers Point w Monterey]
[Wiewiórka - jedna z wielu - spotkana w Lovers Point. Wcześniej widzieliśmy też szopy pracze na parkingu, są puchate i urocze :) ale nie mamy zdjęcia]
[Latarnia Point Pinos w Monterey - najstarsza wciąż działająca latarnia na zachodnim wybrzeżu. Zbudowana w 1855 r.]
[Sarna na polu golfowym ?]
[Tadam: oto nasz błyszczący focus]
Kolejny punkt na naszej trasie: Carmel-by-the-sea, gdzie każdy dom i domeczek jest wypielęgnowany
na piątą stronę i każdy jeden trochę inny od drugiego. To miasteczko z
kategorii raczej bogatych, ale przyjaznych.
[Stacja benzynowa w Carmel Highlands]
[Kaplica przy domu misyjnym w Carmelu. Misja jest jedną z największych atrakcji mis=asteczka]
[Co można znaleźć w misyjnym sklepie z pamiątkami - monopol w wersji biblijnej ;)]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz