wtorek, 13 maja 2014

North Shore

10.05 (sobota)


Plan na dzisiaj to północne wybrzeże wyspy. Tori zaprosiła do siebie jedną ze swoich koleżanek, która regularnie oprowadza  gości po Oahu, i będziemy zwiedzać wspólnie :-)


Po spokojnym poranku z kawą i internetem, po 11 ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek: Dole Plantation, gdzie hoduje się ananasa! Na Hawajach w XX wieku jedną z głównych gałęzi przemysłu były plantacje ananasów oraz trzciny cukrowej. Obecnie nie uprawia się już ich prawie wcale, ale nie przeszkadza to w robieniu na nich  biznesu ;-)


 [Beata kojarzy to logo, ja nie bardzo. A Wy?]


 [Obowiązkowy sklep 'wszystko z ananasem' prowadzi też bardzo dobre lody o tymże smaku]

[Różne gatunki ananasa. Ciekawe, jaki jest ten czerwony]


 ['Drzewo papierowe', jak je nazywa Tori, ma charakterystyczną, odłażącą korę - z której faktycznie można zrobić papier. Później dowiedzieliśmy się, że to eukaliptus tęczowy (rainbow eucalyptus)]

[Rosną sobie ananasy, tak od niechcenia, na polu]

Następnym miejscem, które odwiedziliśmy była Hale'iwa. W tym uroczym miasteczku zjedliśmy typowy, lokalny lunch. Ja wziąłem smażone krewetki z czosnkiem, Beata rybę z frytkami. Wszystko oczywiście świeże, pyszne, i smażone na głębokim tłuszczu ;-) Poza tym, było tam pełno sklepików z wszystkim, jadłodajni, wypożyczalni desek surfingowych i ogólnego, wakacyjnego zamieszania.



 [Kolejna dzika fauna na wyspie to kurczaki ; ) Mieszkają sobie w krzakach koło jadłodajni, i chyba im się dobrze powodzi]


 [Słynne Krewetki u Giovanniego. Faktycznie, była tam masa ludzi]

[staromodny McDonald, wciąż funkcjonuje]

Zaraz po wyjeździe z miasta, zatrzymaliśmy się na małej plaży zaraz przy drodze. I co tam było? Żółwie morskie - i to dużo! Okazuje się, że prawie 30 osobników wybrało sobie to miejsce na żerowisko, i przypływają tu co roku. Pan, który się nimi zajmował, wyjaśnił, że mają tu dużo glonów do jedzenia, a rafa chroni je przed rekinami.


 [Żółw w procesie włażenia do wody. Trochę pełznie, ale głównie liczy na fale, na których sprawnie zjeżdża. Jak już znajdzie się w oceanie, jest super zwinny.]



Kilka plaż dalej, na Waimea Beach, zatrzymaliśmy się na dłużej. Tutaj z kolei atrakcją jest skakanie na falach. Ale jeśli przed oczami macie wakacyjną, relaksującą zabawę, to spójrzcie na te zdjęcia!




Pływanie po czymś takim wymaga specjalnej techniki. Pomocny, starszy pan (widząc, jak raz za razem fala wyrzuca mnie na brzeg jak kłodę) dał mi kilka wskazówek. Parę razy  udało mi się więc popłynąć z łamiącą się falą na sam brzeg :-) Później ocean rozkręcił się jeszcze bardziej, i 'przekonał' mnie, żeby wyjść na ląd. W życiu nie wypiłem tyle morskiej wody, a jakie będę miał zdrowe zatoki po płukaniu solanką!

W międzyczasie zrobiła się trzecia i bardzo gorąco - ruszyliśmy więc na kolejną plażę (taki tryb zwiedzania nazywa się tutaj beach hopping - skakanie po plażach). Nazywa się Banzai Pipeline (Rurociąg Banzai? Sam nie wiem), i słynie z wieeeeelkich fal na których szaleją surferzy. Niestety, sezon na to jest głównie zimą, i niewiele się tam działo. Za to kawałek dalej zatrzymaliśmy się przy przydrożnych budkach, na kolejną porcję tonących w tłuszczu pyszności! Był też kawałek owoca tropikalnego z nieśmiałą witaminą. Wyglądał ślicznie, ale jakoś się nie zjadł :P

[Przegryzkowa porcja lokalnych (!) owoców - dwa dolary za paczkę]

Przez resztę popołudnia okrążaliśmy wyspę od północy na północny wschód, zatrzymując się, gdzie nam się spodobało.




[Hawajskie góry wyglądają wyjątkowo ze względu na wulkaniczne pochodzenie]



 [Ja, Tori - nasza gospodyni i Remi, jej przyjaciółka - przewodnik]


 [Piersiaki i Czapka Chińczyka w tle]


Wieczorem wpadliśmy do domu na moment umyć się i przebrać, i od razu polecieliśmy dalej. Dwie koleżanki Tori obchodziły urodziny, i w duchu hawajskiej gościnności mogliśmy wybrać się też na tą imprezę. Okazało się że wyniknęło przy okazji dość zabawne nieporozumienie: jedna z dziewczyn inaczej zrozumiała słowo Polish zapowiadające obecność Polaków. Znaczy ono również 'lakier do paznokci', w związku z czym przyniosła wielkie pudło różnokolowych lakierów! No bo przecież pasuje to do babskiego wieczoru ; ) A jak już te lakiery były, to szkoda nie skorzystać. Mieliśmy więc 'Polish polish party' i masę ubawu z tegoż. Przynajmniej część z nas.


[k]

2 komentarze:

  1. Ja też kojarzę to logo z ananasa! Z czasów, jak ananas był jeszcze rarytasem, jedna sztuka na sklep;)

    Czadowa wyprawa. Pośmigałoby się na tych falach...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dole to dość duża i mocna firma :) kojarzy mi się tylko z ananasem :)

    OdpowiedzUsuń